Życzenia

Otóż tytułem pewnego wstępu, zupełnie wyjątkowo coś o mnie (Ha, nie tylko zwierzęta, a nawet maczety mawiają w Wigilię ludzkim głosem). Otóż kryzys akurat mnie uderzył bardzo mocno- taką akurat miałem strukturę klientów. Powiedzmy, że straciłem jakieś 80% przychodów- zysków nawet więcej. Oszczędności brak. Innych źródeł dochodu w rodzinie też. Czyli sytuacja delikatnie mówiąc nie najlepsza. Oczywiście pierwszym odruchem było robienie tego co dotychczas- tylko więcej i lepiej. Później sobie przypomniałem, że właściwie to samo mówił i robił koń w „Folwarku Zwierzęcym”. Coś trzeba było zmienić- i zmieniłem praktycznie wszystko. Zadziwiające jest to jak bardzo można zmniejszyć koszty życia, w rzeczywistości podwyższając jego poziom. Oczywiście gdzieś po drodze dochody nieco wzrosły- choć daleko im do poprzednich. Za to wydaję zdecydowanie mniej, a mój komfort życia nieporównywalnie wzrósł. Co więcej- dzięki temu mogę po prostu rezygnować ze zleceń, które nie oferują nic poza nużącą pracą i paroma groszami. Czyli zwyczajnie robię głównie to, co po prostu sprawia mi przyjemność.
I po tym przydługawym wstępie- nie życzę oczywiście nikomu takiego uderzenia, którego ja sam padłem ofiarą. Ale patrząc na skutki- była to jedna z lepszych rzeczy, jakie mi się w życiu przytrafiły. I takiej zmiany podejścia mogę każdemu życzyć- to daje szczęście i przyjemność w życiu. Problemów materialnych nie mam i podejrzewam, że wydaję na życie dużo mniej niż przeciętny mieszkaniec naszego kraju- żyjąc ewidentnie przyjemniej. Tego też życzę- niekoniecznie wydawania mniej, ale takiej umiejętności na pewno.
A bardziej ogólnie- pamiętania, że szczęście łatwo jest odnaleźć w nas i nie ma ono dokładnie nic wspólnego z pieniędzmi.
Życzę wam wszystkim pamiętania też, że praca nie jest jakimś obłędnym kieratem, który musi męczyć i zabijać, a może być przyjemnością – choć czasem trzeba z tego powodu z paru złotych zrezygnować.
Pamiętania, że za cenę zaledwie przemoczonych butów można przeżyć przygody znacznie lepsze i ciekawsze niż przez dwa tygodnie w Meksyku w pięciogwiazdkowym hotelu.
Życzę też wszystkim przyjemności, jaką daje pomaganie innym, a i tego, aby w potrzebie ktoś się do nas schylił.
I to by było na tyle. Żyjmy szczęśliwie, ciesząc się każdym dniem i nie wystawiajmy się na kolejne uderzenia kryzysu. One niestety będą- ale- chrzanić to.

Wesołego Nowego Roku!

Rok się ma ku końcowi- kolejny ciekawy. Więc w ramach futurologii rzucę kilka moich przewidywań na następny. Będzie jeszcze ciekawszy.

Otóż- po pierwsze: Kryzys się oficjalnie skończy. Co prawda tylko oficjalnie- ale wzrost gospodarczy będzie coraz wyższy. W statystykach. Nie wiem jak dokładnie wyglądają relacje rządu z Głównym Urzędem Statystycznym, ale na pewno staną się bardzo bliskie. Być może po drodze trzeba będzie zmienić prezesa- a może nie.
Zresztą wcale nie twierdzę, że wzrostu nie będzie- będzie, ale nominalny. Za to zostanie zmieniony sposób liczenia inflacji. Co najbardziej prawdopodobne będzie to zrobione bardzo cicho- zapewne tylko zmianą wagi poszczególnych składników określonego koszyka w GUS.
Oczywiście spowoduje to w dalszej części przyszłego roku hossę na GPW- po dość oczywistym załamaniu wkrótce.

Po tej oczywistej- czas na drugą:
Premier rozpocznie podobną do „dopalaczowej” walkę o publiczną moralność. Będzie to zapewne walka z pornografią, albo czymś podobnym. Na razie nie widzę celu równie oczywistego jak sklepy z dopalaczami- ale uważnie obserwując rzeczywistość widzę dokładnie ten sam problem. Podobnie jak handlarze narkotyków mieli ostatnio problemy finansowe, tak teraz dosięgają one branży hmm.. „usług seksualnych”. Wydaje się, że jakimś rozwiązaniem problemu by było np. koncesjonowanie portali randkowych (choć nie jestem pewien, czy akurat tu jest na tyle bezpośredni związek). Coś powinno zostać zrobione, choć znając poziom wyobraźni i intelektu naszej administracji- możliwe, że zwyczajnie nikt nie wpadnie na pomysł jak wywiązać się z obietnic wyborczych.

Trzecia:
Znów truizm- przycinanie całej możliwej budżetówki, ale bez żadnej katastrofy. Po prostu stopniowe i mniej więcej wyrównane obniżanie jakości wszystkich usług świadczonych przez państwo.

Czwarta
Prawdopodobnie pod koniec przyszłego roku olbrzymie roszczenia podwyżek płac w budżetówce zostaną spowodowane przez stopniowe obniżanie się poziomu życia budżetówki wywołanego przez „nieoficjalną” inflację. W związku ze „wzrostem gospodarczym” podwyżki będą- ale oczywiście nierówne w poszczególnych grupach. Prawdopodobnie jak zwykle dostaną nauczyciele, a nie dostanie Policja.

Piąta
Jeśli obecna zima się przeciągnie wszystkie negatywne efekty w gospodarce zostaną zwielokrotnione. Jeśli ciężka zima potrwa do lutego- marca, zawał infrastruktury drogowej i energetycznej będzie widoczny dosłownie wszędzie. Jeszcze jedna taka i to z całą pewnością będzie to koniec zabawy w „społeczną gospodarkę rynkową”

I tyle starczy. Czy widać tu optymizm? Chyba tak. Zawsze można się pod zidentyfikowane trendy podłączyć. Najważniejszą rzeczą jest je widzieć i rozumieć. A tego nie można robić w różowych okularach-
Tutaj może też być rada- jeśli ma sensowne rezerwy finansowe, stalowe nerwy i jaja to można myśleć o zakupie nieruchomości (ale tylko na kredyt- za gotówkę jest to kompletnie bez sensu). Spodziewam się przez dłuższy czas realnie ujemnych stóp procentowych (choć już wiosną/latem mogą zacząć rosnąć i będzie to przez długi czas droga tylko w górę). Oczywiście nie jestem doradcą inwestycyjnym, nie jest to rekomendacja- a wyłącznie moja prywatna opinia, którą oczywiście należy krytycznie rozważać.

Naiwna wiara

Zawiedzione zaufanie prowadzi często do agresji. Najzwyczajniej w świecie- uczucie bycia zdradzonym może być tak silne, że niektórzy sobie z nim sami nie potrafią poradzić. I nie mam tu na myśli tylko uczuć międzyludzkich, ale przede wszystkim poczucie bycia zdradzonym przez ideały w które się wierzyło. Takim ideałem jest np. wiara w opiekuńczość państwa (skądinąd wiara tego typu chyba jest poważnym naruszeniem I przykazania- ale cóż- Kościół jest tolerancyjny). W sytuacji próby wiary nie każdy zachowa się jak Hiob- a znaczna część ludzi reaguje po prostu agresją. I im bardziej zawiedziona wiara, tym często większa agresja i bardziej bezrozumnie skierowana. Zawiedziona wiara w to, że społeczeństwo 'zapewni mi godne życie', bo skończyłem studia, bo mam dzieci i potrzebuję, bo pracowałem tyle lat i należy mi się emerytura- jest skrajnie niebezpieczne. Nie dla samych złudzeń tej osoby- jest to po prostu niebezpieczne, bo powyżej pewnego progu prowadzi do rozkładu społeczeństwa. Sfrustrowani i pełni agresji ludzie są oczywiście w każdej społeczności- ale jeśli ich ilość przekroczy pewien próg nasycenia (wystarczający do tego, że potrafią się odnaleźć w tłumie i dobrać w grupy mogące wspólnie działać) sytuacja staje się niebezpieczna.

Jak sądzę, właśnie taki mechanizm zadziałał w Argentynie po załamaniu. Obiektywnie jest to kraj znacznie bogatszy od Polski- a poziom obecny życia może być porównywalny- tylko z tą poprawką, że rząd argentyński się nie zadłuża (bo nikt mu nie pożycza), a polski robi to w obłędnym tempie. Czyli żyjąc mocno ponad stan, poziom życia mamy zbliżony to tamtejszego. Z jedną istotną różnicą- przestępczości- a prawie zdziczenia w Argentynie. I to właśnie- moim zdaniem wzięło się ze zdradzonej wiary. Wiary w bogaty i stabilny latynoski kraj, którego rząd potrafi zapewnić już teraz życie na poziomie zachodniego świata. Twardość i nagłość zderzenia z realiami powoduje nagły zawód (miłosny?? :) ) i wściekłość z poczucia zdrady i oszukania. Wściekłość powoduje agresję- często bezrozumnie skierowaną. Za swoje zmarnowane ambicje ktoś przecież „musi” zapłacić. „Oni” mnie oszukali, „Oni” są winni. Pół biedy jeśli ten poziom frustracji spowoduje wybuch pokojowego buntu antyrządowego- czyli np. „Solidarność”. Znacznie gorzej, jeśli frustraci staną się przestępcami. Często kompletnie zdziczałymi.
A czy może być inaczej? Może- otóż powolny spadek poziomu życia i wypadanie pojedynczo na margines jest znacznie lepsze dla społeczeństwa jako ogółu. W końcu tenże margines społeczeństwa będzie na tyle mały (choć pewnie zauważalny), że wewnątrz niego nie powstanie tak łatwo grupa doskonale ze sobą współpracujących degeneratów. Jakkolwiek by to brutalnie nie zabrzmiało- średni czas życia jest na marginesie społeczeństwa dużo krótszy i pewną ilość ludzi pełnych goryczy i złości na świat- a jednocześnie wciąż pełnych sił, energii i wiary w przynależny im sukces i dobrobyt, może wchłonąć bez zagrożenia, że grupa ta stanie się zbyt duża i przełamie próg, o którym piszę.

Znów patrzę na Argentynę- i zastanawiam się, czy rozpad społeczeństwa, który w dużej mierze ma tam miejsce poprzez właśnie zawiedzione nadzieje na dobre życie jest możliwy do odwrócenia? Albo inaczej- czy ludzie złamani w swej wierze mogą jeszcze wrócić? Chyba niestety nie. Musi minąć zapewne całe pokolenie- które najzwyczajniej tego poczucia zdrady będzie pozbawione. Jeśli na to się nałoży pewien wzrost zamożności, a i zdecydowane działanie państwa (lub samorzutnie społeczeństwa w zastępstwie) to można być optymistą. A akurat w Argentynie te trzy tendencje istnieją.

Ale przechodząc dalej- dla funkcjonowania społeczeństwa na dłuższą metę znacznie lepszy jest powolny rozwój kryzysu (nawet ciężkiego) niż nagłe załamanie po boomie kredytowym- daje czas do dostosowania się i pewnej, brutalnie mówiąc „utylizacji” jednostek, które w nadmiarze zniszczą społeczeństwo. Dlatego obecny poziom zadłużania się państw jest już śmiertelnym zagrożeniem- i to nie dla państwa (rząd się wyżywi), a dla społeczeństwa na którym pasożytuje.

A najlepsze jest oczywiście nie uleganie bałwochwalczym złudzeniom. Ale złudzenia są powszechną częścią świata.

Hiperinflacja prawa

Jak wiemy z dziejów papierowego pieniądza, inflacja jest tutaj rzeczą nieuniknioną. W pewnym sensie funkcjonujemy też w reżimie papierowego prawa- w kontraście do prawa niepisanego- działającego z powodzeniem przez większość historii ludzkości (w tym zwyczajowej interpretacji pisanych kodeksów).
Inflacja pieniądza postępuje też stopniowo- od utraty poszczególnych jego funkcji – od tezauryzacyjnej i miernika wartości poczynając- a w końcowej fazie upadku funkcjonuje tylko jako środek szybkiej wymiany.
W takim razie- właściwie stopnie inflacji prawa można uznać za zbliżone- pierwszym z nich jest utrata funkcji długookresowego stabilizatora stosunków społecznych. Zdaje się, że ten etap mamy już daleko za sobą. Nikt rozsądny nie powinien planować przedsięwzięć zakładając niezmienność regulacji prawnych go dotyczących w jakiejkolwiek dziedzinie życia- czyli w pewnym sensie jest to odpowiednik założenia niezmienności wartości pieniądza w czasie- wymóg konieczny dla długoterminowych inwestycji (czy właśnie zwykłej tezauryzacji). Ciekawym przykładem tego jest wywrócenie do góry nogami większej części Kodeksu Rodzinnego i Opiekuńczego w ostatnich latach. Małżeństwo jako wspólnota ekonomiczna jest dziś czymś zupełnie innym niż kilka lat temu, zasady dotyczące dzieci zmieniły się drastycznie- i najwyraźniej nikogo to nie odchodzi, a ludzie kierują się rozsądkiem. Niestety potem bywają zdziwieni po kontakcie z urzędami bądź wymiarem sprawiedliwości- ale efektem tego kontaktu nie jest ani zrozumienie przepisów, ani dostosowanie się do nich- tylko zazwyczaj żal i bunt przeciwko (często zdroworozsądkowo oczywistej) niesprawiedliwości. Zmiany prawne zadziałały w tym wypadku już dokładnie przeciwko prawu- tak samo jak obłędny druk bez pokrycia działa przeciwko pieniądzowi.
Ale idźmy dalej i pytanie- kiedy druk przepisów doprowadzi do odpowiednika hiperinflacji? I jak to może wyglądać?
Zapewne kolejnym etapem jest trudność ustalenia jakie właściwie przepisy obowiązują i trudność- do granicy niemożliwości, ustalenia ich relacji i wykładni przez zawodowców. Na tym etapie właśnie jesteśmy. Oto przykłady.

Dalszą konsekwencją- zupełnie zdroworozsądkową musi być po prostu ignorowanie porządku prawa pisanego w całości. Prawo w stanie hiperinflacji oczywiście będzie- do czasu jego wymiany (jak pieniądze przy hiperinflacji), ale pozostanie tylko jako uzasadnienie dowolności używania środków przymusu przez aparat państwowy. Jakkolwiek by to ponuro nie zabrzmiało- prawo którego nie są w stanie przestrzegać ani zwykli obywatele, ani nawet profesjonaliści, nie będzie funkcjonowało jako sposób organizacji społeczeństwa. Po prostu zostanie zignorowane. Przy kompletnej nieprzewidywalności wyroków sądowych nikt o zdrowych zmysłach nie będzie ryzykował procesu- skoro wynik będzie zależał nie od rozsądku sądu i umiejętności argumentacji pełnomocników- a od orientacji w najnowszych zmianach przepisów. A pełnomocnik który będzie naprawdę orientował się w bieżącej legislacji będzie miał stawki w oczywisty sposób zaporowe dla większości potencjalnych klientów. Wszelkie bajdurzenia o otwarciu aplikacji, itp. nie mają najmniejszego sensu – twarde koszty rzetelnego przygotowania będą zaporowe – aż by się chciało zapytać- Ministrze Ziobro- co Pan na to?

Początki tego zjawiska już widzę wyraźnie.
Oczywiście przeciętny urzędnik czy policjant też nie będzie miał zielonego pojęcia o swoich aktualnych kompetencjach (wielu już nie ma)- i tu sytuacja może rozwinąć się na dwa sposoby- albo stanie za nimi aparat egzekucji i przymusu- co sprowadzi funkcjonowanie w Polsce do maksymy „dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”, albo też nie- i pozostanie choć odrobina sądowej kontroli aparatu państwowego – który w takim wypadku powoli zacznie działać w zupełnym oderwaniu od społeczeństwa i kompletnej bezsilności- czego właściwie sobie i Państwu życzę.

Oczywiście teoretycznie może nastąpić zatrzymanie sejmowych drukarek- ale, cóż – moim zdaniem jest to wiara tak naiwna jak wiara w zatrzymanie drukarek od papierowego pieniądza.
Wbrew, chyba powszechnej opinii, uważam obecną produkcję legislacyjną i tendencję o której piszę za bardzo złą perspektywę zawodową dla prawników. Po prostu- powyżej pewnego momentu krytycznego, większość aparatu sprawiedliwości zacznie być zwyczajnie ignorowana- razem z wyrokami sądów cywilnych i zwyczajnie pełnomocnicy w tych sprawach nie będą potrzebni. Stanie się to dopiero wtedy, gdy w powszechnej świadomości zagości poczucie przypadkowości i niesprawiedliwości wyroków. To z całą pewnością w którymś momencie nastąpi- choć naprawdę nie mam pojęcia jak bardzo jesteśmy od tego odlegli.

Jak kupić paszport USA aka Zjednoczone Republiki Bananowe Ameryki Północnej?

Na dziś rozwiązanie, którego nie polecam, ale pokazujące jak wygląda dzisiejszy świat bez różowych okularów. Otóż od pewnego czasu- zupełnie oficjalnie, można kupić obywatelstwo USA. Zbliża to nas nieco już do cesarza Karakalli- który obywatelstwo rzymskie nadał wszystkim wolnym mieszkańcom Imperium Romanum. Najwyraźniej Imperium Americanum nie doszło jeszcze do tego etapu- ale naprawdę nie będę zdziwiony, jeśli zostanie zaimplementowane coś podobnego. Oczywiście edykt Karakalli miał podłoże podatkowe i nie inaczej jest tym razem. Ale do rzeczy:
Od 1990 istnieje kategoria wizy z prawem pobytu (zielonej karty) EB-5. Ale pod pozorem stałych przepisów bardzo wiele się zmieniło w międzyczasie. Program ten rozpoczął się dla ułatwienia funkcjonowania w USA poważnym inwestorom- potem z racji niewielkiej popularności został praktycznie odłożony na półkę- za to dziś, jak się wydaje służy wyłącznie celom fiskalnym.
Co prawda są realne korzyści z posiadania obywatelstwa USA- czyli realna, nieco większa ochrona prawna w niektórych krajach- konsulat USA jednak możliwościami i chęcią działania zwykle znacznie różni się od konsulatu RP. W pewnych sytuacjach- nieświadomego popełnienia przestępstwa w egzotycznym kraju może to być kwestia więzienia lub nie (czyli w istocie czasem życia lub śmierci). W takim zakresie to ma sens. Ale drugą- tą fiskalną stroną medalu jest opodatkowanie całości dochodów. Obywatel USA ma obowiązek zapłacić podatek dochodowy niezależnie od rezydencji podatkowej i miejsca osiągania dochodów (oczywiście umowy o unikaniu podwójnego opodatkowana mogą tą wadę usunąć lub złagodzić)
Jak można się po tym domyślić, rząd USA w pogoni za dochodami chętnie wita obcokrajowców, których można skroić- czyli, zupełnie logicznie, umożliwia uzyskanie obywatelstwa względnie zamożnym ludziom bez żadnych ceregieli (no- prawie).
Zgodnie z przepisami i obecną praktyką wystarczy „zainwestować” 500 tys. lub 1 mln $ (zależnie od bezrobocia w miejscu inwestycji), przy czym wypada nieco udokumentować pochodzenie pieniędzy (serio- nieco, i nawet drobny polski przekrętacz by sobie z tymi wymogami poradził). Raczej funkcjonuje to jako listek figowy, niż rzeczywista zapora przed „brudnymi pieniędzmi”. Wracając do inwestycji- musi ona stworzyć 10 miejsc pracy w przeliczeniu na pełne etaty i stan taki musi się utrzymać przez 2 lata. Teoretycznie inwestycja nie musi mieć żadnego sensu i nikogo to nie interesuje- choć oczywiście klauzula obejścia prawa działa i jak ktoś by chciał skorzystać- nie należy przesadzać. Oczywiście, po uzyskaniu zielonej karty, potrzebny jest jeszcze czas i przebywane na terenie USA przed uzyskaniem obywatelstwa- ale to już nie są rzeczy sprawiające jakikolwiek problem- choć oczywiście w przeciwieństwie do pozostałych państw nadających obywatelstwo „lekką ręką” nie sposób tego załatwić korespondencyjnie. Co więcej- jest to rozwiązanie mało popularne- istnieje limit 10 tys wiz rocznie i nie jest on wykorzystywany.
Jak wyżej pokazałem co myślę o obywatelstwie USA i tak- w pewnych szczególnych wypadkach może to być dobry pomysł, choć i tak ryzykowny na przyszłość- która w najbliższych latach będzie tam mocno niepewna, a państwo słabnące, kontrolujące coraz bardziej swoich obywateli i uzbrojone po zęby jest w dzisiejszych czasach największym potencjalnym wrogiem jednostki. Dlatego, nie negując realnej ochrony przed innymi rządami- amerykański staje się coraz bardziej zaborczy i groźny- choć naprawdę trudno odgadnąć jak sytuacja będzie się zmieniać- być może władzę kiedyś przejmą libertariańscy izolacjoniści i będzie to znów oaza wolności do której ciężko się dostać i tak paszport będzie jak znalazł.
Choć jest to oczywiście rozwiązanie dla zamożnych- a mając 1 mln $ ma się o wiele większe i lepsze możliwości.
A tak czy inaczej USA weszły chyba na dobre do „elitarnej” grupy państw sprzedających obywatelstwo. Zjednoczone Republiki Bananowe Ameryki Północnej- ot, i tyle...

Europa czy USA?

W miarę zaostrzania się światowego kryzysu energetycznego, ludzkość oczywiście w jakiś sposób się dostosuje (choć raczej dla większości tego doświadczających mało przyjemny). Ale naiwnością byłoby przypuszczać, że dotknie to każdego tak samo. W oczywisty sposób będą państwa i rejony świata, które stracą, lub wręcz pogrążą się w chaosie i takie, które stracą niewiele, lub utrzymają swój dzisiejszy poziom. Tak naprawdę wystarczy, aby wskutek głębokiego kryzysu spadła konsumpcja energii w części świata- aby reszta miała się nawet lepiej. Oczywiście pewną „przykrywką” do tego jest kryzys finansowy- który wykończy, prędzej czy później niektóre państwa- konsumentów energii. Co więcej- można przypuszczać, że w razie drastycznego spadku poziomu życia (i konsumpcji energii) w USA lub Europie południowej możliwe jest chwilowe odrodzenie gospodarki światowej. I jedna z tych rzeczy nastąpi. Obecna rozgrywka pomiędzy euro a dolarem przypomina mi walkę dwóch bokserów- którzy zapłatę dostaną tylko za wygraną walkę, a od tych pieniędzy zależy ich dalsze życie. Żaden z nich nie może się poddać i obaj już są w stanie takim, że tylko droga operacja po walce uratuje im życie- ale najpierw tą walkę muszą wygrać- bez wygranej nie stać ich na taką operację. Jeśli dolara pożre hiperinflacja- to euro niejako automatycznie stanie się ważną (a może główną) walutą rozliczeniową i rezerwową świata. Problemy PIIGS da się w takim wypadku po prostu zadrukować- staną się drobne w porównaniu do światowego popytu na euro. Jeśli euro stanie się niewiarygodne- świat zostanie przy dolarze, na pewien czas przynajmniej.
Wydaje się że mamy zerojedynkową alternatywę- albo USA spadną do europejskiego poziomu zużycia energii (bo świat nie będzie już jej dostarczał za zielone papierki), albo PIIGS czeka upadek w skali argentyńskiej. Taki ubytek konsumpcji prawdopodobnie wystarczy na kilka lat- potem będzie kolejny kryzys i następni się będą musieli dostosować. Polska w tym jest raczej w europejskim koszyku i upadek dolara by nam akurat przez chwilę mógł wyjść na zdrowie. W najbardziej optymistycznym (dla nas) scenariuszu- euro przeżyje do upadku dolara i staje się walutą rezerwową świata. Oczywiście strefa euro staje się w całości strefą radosnej konsumpcji, a kraje na obrzeżach dostarczają wyroby i usługi masowo zużywane przez Hiszpanów i Słowaków- oczywiście aż do następnego kryzysu i ostatecznego rozpadu.
Należy jako potencjalnych bankrutów oczywiście też obstawiać kraje, które przy złych i skorumpowanych rządach przeżywają lokalny kryzys energetyczny (peak oil w Argentynie był 1998 r.). Dzięki temu można też znakomicie funkcjonować w obecnym świecie- wiadomo, że kryzysy i załamania będą- w miarę upływu czasu coraz poważniejsze i dotykające coraz większych graczy- lecz im większy będzie kryzys w jednym państwie i im większe to państwo tym da on dłuższy oddech. Jeśli zużycie ropy per capita w USA spadnie do poziomu dzisiejszej Hiszpanii lub Japonii (a to można osiągnąć w ramach prostych rezerw- przesiadką do małych samochodów, przeprowadzką do oszczędniejszych i mniejszych domów, itp.) to pozwoliłoby to na zaoszczędzenie w skali świata 7 mln baryłek dziennie- czyli w optymistycznym wariancie na 5 lat łagodnego spadku produkcji. Dałoby to może czas na pewne masowe uświadomienie sobie sytuacji i kupienie następnego czasu. Łącznie z ewentualnym szybkim rozwojem ewentualnych alternatyw- Europa i USA zejdzie najwyżej do poziomu Polski lat 80-tych i jeśli uniknie wojny- to w zmienionej gospodarce ludzkość będzie znów prosperować.
Jeśli spadek będzie szybszy- lub wojny się nie uniknie- będzie jeszcze trudniej. Choć w okresie szybkich zmian- a to jest pewne- zawsze będą też tacy, którzy na którymś rynkowym trendzie- albo chwilowej manii po tymczasowej poprawie sytuacji akurat zarobią.

Realna wartość nieruchomości

Teraz, gdy co rozsądniejsi już wytrzeźwieli po imprezie mieszkaniowej, można się zastanowić ile tak naprawdę nieruchomości są w Polsce warte. Jestem przekonany, że wkrótce już wszyscy dojdą do wniosku, że z tym „nieruchomości zawsze drożeją” jest coś nie tak i zaczną je traktować normalnie- tj. jak każde inne dobro konieczne do życia lub towar inwestycyjny (a nie spekulacyjny). Więc przechodzimy do inwestycji. Nieruchomości jako inwestycja, to nie jest prosta sprawa. Kupuje się je po to, aby wynająć i osiągnąć na tym jakiś zysk. Oczywiście bycie właścicielem wynajmowanej nieruchomości łączy się też z całkiem sporymi obowiązkami i ryzykiem niepłacącego/trudnego do usunięcia najemcy lub dewastacji nieruchomości.
Więc- przeciętny dużym mieście w Polsce (OK- znam sprawy z lokalnego podwórka – ale raczej nie ma znaczenia skąd, bo wszędzie pewnie sytuacja jest podobna) minimalny, rynkowy czynsz najmu 2- pokojowego mieszkania spadł z 1200 zł do 700 zł. Rozumiem to przez najniższe ceny, jakie można znaleźć w ogłoszeniach. Jest to o tyle istotne, że właśnie te ceny są cenami dla transakcji poza oficjalnym rynkiem- czyli wśród rodziny, znajomych, etc. i jednocześnie najniższą ceną w rynkowym obrocie- czyli można założyć, że właściwą, jeśli chce się cały czas liczyć na najemców. Na tej podstawie możemy spojrzeć na realny horyzont inwestycyjny- nawet w miarę bezpieczna inwestycja wypada, aby miała szansę się zwrócić w ciągu 5-10 lat. W skrajnych wypadkach- ucieczki od ryzykownego pieniądza w bezpieczne aktywa- wydłużmy to trochę- może nawet do 12-14 lat, ale inwestycja z 14- letnią stopą zwrotu to już jest połączenie skrajnej desperacji z jednej strony i chyba chorobliwego optymizmu co do bezpieczeństwa tej inwestycji z drugiej.
To mamy podstawowe dane. Możemy zacząć liczyć. Dla pewnego uproszczenia przyjmijmy, że zysk z wynajmu mamy przez średnio 10 miesięcy w roku (pozostały czas niech wystarczy na szukanie najemcy, wyrzucanie niepłacących i sfinansowanie remontów- dość optymistyczne założenie).
W ten sposób dochód wynosi 7 tys zł rocznie. Przy 10- letniej stopie zwrotu mamy kwotę 70 tys. zł za 2- pokojowe mieszkanie w wielkim mieście w Polsce, w przeciętnej dzielnicy. I to właśnie jest wysoka cena. Konkretnie- to jest to absolutna górna granica rozsądku. Z drugiej strony- tanio- to będzie dopiero poniżej 35 tys. za takie mieszkanie. Powyższe rozważania oczywiście mają sens dopóki zakłada się stałość obecnego rynku- czyli relatywną stałość siły nabywczej najemców i stałość kosztów utrzymania mieszkania. Jestem przekonany, że założenie to jest nieuzasadnionym optymizmem, a w ciągu najbliższych kilku- kilkunastu lat siła nabywcza przeciętnego najemcy (czyli przeciętnej, raczej biednej rodziny- bo kto szuka tych 2- pokojowych mieszkań?) zbliży się do kosztów utrzymania (w szczególności ogrzewania) takiego lokalu. Co po prostu oznacza, że wartość mieszkania jako inwestycji będzie dążyć do zera (może nie przesadzajmy- do flaszki wódki, bo kto odda mieszkanie za darmo?).
Dotychczas pisałem o 2-pokojowych mieszkaniach w wielkim mieście- bo to jest najbardziej płynna część rynku w Polsce. I tak naprawdę większość cen innych nieruchomości jest pochodną cen takich mieszkań- czy to przez absurdalne ceny działek budowlanych (bo zysk na budowie mieszkań był przez ostatnie lata obłędny), czy też ceny większych, lub bardzo dobrze położonych mieszkań- a także ceny nieruchomości kompletnie bezwartościowych (jak zdewastowane mieszkanie w popegeerowskim bloku).
Przy nieruchomościach produkcyjnych- jak ziemi rolniczej, należy oczywiście przeprowadzić te same obliczenia. Wychodzą z nich oczywiście też podobne porównania- choć obecnie opłacalność takiej inwestycji jest ciężko zaburzona przez dopłaty obszarowe- więc co do wartości ziemi rolnej w Polsce- to w ogóle nic nie wiadomo- oprócz oczywiście tego, że dzisiejsze ceny nie mają żadnego związku z rzeczywistością.

Przyspieszenie- updated

Stoimy na skaju przepaści, ale teraz zrobimy kolejny duży krok do przodu. Kryzys się stabilnie rozwija, według normalnego scenariusza i w zwykłej kolejności wypadków- bańka spekulacyjna, zapaść kredytowa, fala bankructw i rosnące bezrobocie, deficyty budżetowe wymykające się spod kontroli. Przed nami jeszcze systemowa zapaść bankowa i/lub hiperinflacja, wojny walutowe i celne, a na koniec oczywiście ogólnoświatowa awantura. Scenariusz zupełnie normalny, nie pierwszy raz przerabiany. Ale- ostatnimi dniami wydarzyło się kilka rzeczy wskazujących na zadziwiające tempo rozwoju wydarzeń- właściwie jest o tym artykuł w Rzeczypospolitej, ale ja sam mam nieco do dodania.
Po pierwsze- problem przebija się do mainstreamu. Powoli, ale wyraźnie wszyscy zaczynają sobie zdawać sprawę, że to początek kryzysu, a nie żaden koniec. Za to znacznie poważniejszą sprawą jest pomysł paru francuzów wysadzenia banków w powietrze. Nie dosłownie- to by im nie zaszkodziło- ale paneuropejskiego runu na banki 7 grudnia 2010. Akcja nie wygląda na dużą- ale w mojej ocenie zasiali ziarno. Jeśli nie tym razem, to wyjdzie następnym. Ktoś inny to wymyśli, albo po prostu tłum spanikuje. I to będzie koniec zabawy na długo. Jeden bank da się uratować, albo wypłacić gwarantowane depozyty- po upadku systemu już się nie da.
Oczywiście później oczekiwane są następne fazy kryzysu i tutaj mamy powoli dobiegające informacje o przyspieszających zbrojeniach w Chinach i dość alarmującą o informację o rakiecie wystrzelonej u wybrzeży Kalifornii. Pentagon twierdzi, że to nie ich- pozostaje w praktyce chińska. Oczywiście amerykańskie władze mogą kłamać, aby ukryć przypadkowe wystrzelenie pocisku lub coś w tym stylu- i raczej miejmy nadzieję, że tak jest. W przeciwnym wypadku oznacza to demonstrację siły jakiegoś potężnego wroga USA. To już przestają być żarty...
Jak dotychczas udawało mi się dość dobrze przewidywać rozwój wypadków i mocno niedoszacowywać ich tempa. Mimo wszystko miałem nadzieję na około 10 lat spokoju, aż ktoś znajdzie pomysł rozwiązania kryzysu przez zbrojenia finansowane długiem i rozwiązanie problemu długu przez atak na wierzycieli. Przyspieszenie, na każdym kroku.
Update:
W ten piękny ciąg wydarzeń aż za dobrze wpisuje się dzisiejsza strzelanina na Płw. Koreańskim. Polskie media zaczęły nieco histeryzować- sprawa wbrew pozorom, nie jest tak poważna. Choć to ponoć pierwsza strzelanina artyleryjska na lądzie od 1953. Na mój gust tym razem jeszcze się rozejdzie po kościach. Lepiej przygotowane niż w mainstreamie informacje tu

Własność ziemi aka szkodliwość państwa cz.1

Ziemia zawsze była i za jakiś (dłuższy) czas znów będzie najważniejszym zasobem, który może być dostępny konkretnemu indywidualnemu człowiekowi. Ale to nie jest koniec tematu.
Na przykładzie trzech zupełnie różnych krajów- można akurat pokazać do czego prowadzi brak pewności własności i dobrych praw- a jednocześnie wręcz brak związku tego z istnieniem lub nie państwa. Tu jest pierwszy:
Haiti. Przerażająca i ponura perspektywa dla ludzkości. Dla haitańczyków w najbliższych latach jeszcze gorsza. Dzika, głupia i skorumpowana do cna dyktatura zniszczyła pewność posiadania ziemi. Kraj jest w całości na granicy kompletnej katastrofy w wersji Mad Max i chyba nie ma możliwości jej uniknięcia. Formalnie aparat państwowy istniał prawie zawsze i chyba jedynym jego „osiągnięciem” w ostatnich kilkudziesięciu latach było niedopuszczenie do powstania jakikolwiek alternatywnych struktur. W połączeniu z jego całkowitym zepsuciem, rozpoczęło się dzikie wylesianie. Ziemia nie miała nigdzie swojego właściciela (w pełnym tego słowa znaczeniu) bo nie istnieje wiarygodny rejestr gruntów. Stabilne posiadanie- przypominające własność też było niemożliwe, bo państwowi siepacze mogli wszystko w każdej chwili zabrać. Mieszkańcy, aby się utrzymać ścinali drzewa- bez oczywiście oglądania się na prawidłową regenerację lasów, itp. W tej sytuacji po prostu kto zdążył wyciąć więcej drzew, ten więcej mógł z nich zrobić i zarobić. Następnym etapem było wyrywanie korzeni i wytwarzanie węgla drzewnego- każdy chciał jakoś żyć i był to jedyny dostępny sposób. Oczywiście w miarę usuwania lasu strumienie i rzeki zamiast płynąć spokojnie zaczęły na zmianę wylewać i wysychać- bo zabrakło akumulacji wody w lesie. To spowodowało dalsze niszczenie „bezpańskich” lasów przez ludzi dotychczas uprawiających ziemię nad rzekami- bo te wylewały i niszczyły plony lub wysychały i pozbawiały dostępu do wody. Po wyrwaniu korzeni tropikalne deszcze w szybkim tempie wypłukują to pozostało jeszcze z gleby. Obecnie już chyba podstawowym źródłem wyżywienia na Haiti jest pomoc humanitarna.
W sumie tragiczna katastrofa ekologiczna. Jeśli pewnego dnia przestanie dopływać strumień bezpłatnej żywności (a pewnego przecież przestanie), a skala zniszczeń będzie ciągle rosnąć (a chyba nie ma żadnej nadziei na realną zmianę) to mamy wypisz- wymaluj scenariusz Wyspy Wielkanocnej. Własność ziemi mogłaby temu zapobiec, ale stabilne posiadanie bez obłędnego państwa także. Nawet- jeśli przeczyta to jakikolwiek lewicowy aktywista- a najlepiej „ekolog” to proszę o odpowiedź na pytanie: czy dla zrównoważonej przyszłości wyspy lepsze będą parki narodowe ( tak wycięte jak wszystko pozostałe), czy międzynarodowe korporacje komercyjne eksploatujące lasy i strzelające do złodziei drewna (a w dzisiejszej sytuacji już nie ma chyba innej opcji). Oczywiście, aby ktokolwiek był tym zainteresowany musi być pewny swojej własności lub aparat państwowy musi zniknąć całkowicie i nie przeszkadzać zawłaszczeniu ziemi- przez uzbrojoną po zęby bandę oczywiście. Dla niedowiarków skali dzisiejszych zniszczeń zdjęcie:
Zdjęcie granicy Haiti z Republiką Dominikany. Oczywiście po lewej Haiti

Peak Oil- już!

Mam wątpliwą przyjemność zaanonsować w polskiej blogosferze, iż peak oil nastąpił w roku 2008. Zgodnie z raportem opublikowanym przez BP, produkcja ropy w 2008 r. wynosiła 81995 tysięcy baryłek, a w 2009 – 79948 tysięcy baryłek. Można to oczywiście zrzucić na kryzys finansowy- gdyby nie jeden drobiazg- konsumpcja ropy wyniosła w 2008 r. 85238 t.b., a w 2009- 84077, czyli w każdym wypadku była większa niż produkcja. Prawdopodobnie obecnie na świecie już nie ma rezerw wydobytej ropy, a generalnie studnie wysychają. Należy się przygotować na nagłe braki paliw i patrząc na fakt, iż w pierwszym roku po szczycie produkcja spadła do poziomu niższego niż 6 lat przed szczytem- sytuacja jest eufemistycznie mówiąc- bardzo zła. Jeśli taki poziom spadku wydobycia się utrzyma- to po prostu spadamy z klifu. Nie ma żadnej możliwości utrzymania dotychczasowej gospodarki, ani czasu na przestawienie się na jakiekolwiek alternatywy.. Do poziomu wyczerpywania się złóż węgla i niskiej produkcji ropy- czyli Wielkiej Depresji wrócimy w ciągu najbliższych 12 lat- a potem będzie jeszcze gorzej. Zresztą już o tym sporo pisałem- choć ze znacznie większą dozą optymizmu niż dziś. Ten scenariusz (mam naprawdę nadzieję, że nieprawdziwy) daje nam bardzo mało czasu na przygotowania.
To nie jest śmieszne- projekt Agepo zyskuje na strategicznym znaczeniu, ale nawet jako jego współtwórca wcale się z tego nie cieszę, skoro z dużym prawdopodobieństwem jego sukces oznacza też nędzę milionów moich współobywateli.

Kraj z ciekawą przyszłością- Islandia

Zimne i ponure miejsce gdzieś na północnym Atlantyku, jest też miejscem, które tradycyjnie zyskuje na kryzysach energetycznych- a na obecnym zyska w nieprawdopodobnym stopniu. Problem polega na tym, że może nawet za bardzo. Otóż patrząc na gospodarcze konsekwencje Peak Oil- chyba żadne miejsce na świecie nie jest tak dobrze przygotowane. I nie mam wcale na myśli ludzkich działań, a bogactwa natury. Trzy rzeczy: wykorzystywane już zasoby geotermalne- ogrzewanie domów nie jest żadnym problemem- ale to relatywny drobiazg, istotniejsze- znaczne zasoby hydroenergetyczne- które właśnie są ciągle zagospodarowywane- w szczególności przez energochłonny przemysł (głównie huty aluminium) i najważniejsze, moim zdaniem, i o największych, jeszcze nieprzewidywalnych konsekwencjach- łowiska. Otóż dzięki technologii obecnie około 80 wielkich kutrów (1500-2500 ton wyporności) obsługuje bardzo bogate łowiska w islandzkiej wyłącznej strefie ekonomicznej. Jest to łącznie około 3 tys. ludzi, którzy produkują żywność wystarczającą dla kilku milionów. Oczywiście islandzkie rybołówstwo to nie tylko wielkie trawlery, jest też kilka- kilkanaście tysięcy mniejszych kutrów i małych łodzi rybackich- ale one łowią przy brzegu i dla tych rozważań mają mniejsze znaczenie.
A z drugiej strony- Islandia nie posiada żadnych złóż paliw kopalnych, a nowoczesne rybołówstwo opiera się na stali i ropie. I tak zostanie. Mocy potrzebnej do połowu nie da się uzyskać inaczej jak z silnika cieplnego. Co więcej- moc ta też musi być elastyczna i razem, tak jak są pewne alternatywny dla innych maszyn- w wypadku kutrów rybackich, zwłaszcza pełnomorskich- nie ma dla diesla dokładnie żadnej (chyba że zminiaturyzowana siłownia atomowa :)). Ale- nawet licząc zużywanie oleju jadalnego, uzysk żywności nadal jest gigantyczny. Kuter, który zużyje 5-10 ton ropy na dobę, w tym czasie wyłowi 50-300 ton ryb.
I w tym momencie- wbrew pozorom, właśnie zaczynają się problemy. Po pierwsze- jest jakaś granica eksploatacji łowisk. Dokładnie- to już została osiągnięta. Więcej łowić niż dziś nie można- więc najbardziej wartościową rzeczą nie jest wcale statek, a licencja połowowa/kwoty połowowe, itp. I oczywiście relatywna wartość będzie się z czasem coraz bardziej zwiększać. Docelowo jest poważne pytanie- kto na tym zarobi? Oczywiście, jeśli Islandia wstąpi do UE (co ich obecny rząd ma zamiar zrobić) problem się rozwiąże- unijne regulacje potrafią doprowadzić nawet rybaków do bankructwa. Za to jeśli nie- a naprawdę nie wierzę w przystąpienie Islandii do Unii, to zaczyna się robić ciekawie. Jeśli większość wartości licencji pozostanie u armatorów to będą oni stanowić wąską i bardzo bogatą elitę, która praktycznie będzie rządzić tym krajem. Jeśli zaś znaczne część powędruje do budżetu- pieniądze będzie miał rząd. I teraz pytanie na co je wyda. Na razie islandzki rząd jest bankrutem i oprócz problemów z obecnym długiem i płynnością ma do oddania spore kwoty Wielkiej Brytanii i Holandii za wyczyny swoich banksterów. Być może wkrótce jeszcze raz zrestrukturyzuje długi, ale w niezbyt odległej perspektywie będzie to kraj z najsolidniejszym budżetem w całym zachodnim świecie- bo opartym na opodatkowaniu odnawialnej energii. I wtedy właśnie mogą się zacząć problemy- dość tradycyjnie. Otóż Islandia jest małym krajem, o strategicznie istotnym położeniu i przy populacji w okolicach 300 tys. nigdy nie będzie w stanie obronić przed próbami aneksji/dominacji- a będzie bardzo atrakcyjnym kąskiem... Chciałbym przypomnieć- że przez ostatnie 100 lat odbyły się 3 wojny (o małej skali, ale zawsze) pomiędzy Islandią a Wielką Brytanią. I to jakoś zawsze wtedy, kiedy GB miała problemy energetyczne.... A i obecnie, sprawa Icesave nie została rozwiązana (mimo poważnych pogróżek ze strony GB), konflikt pomiędzy rybakami wrze i miarę rozwoju kryzysu będzie coraz ostrzej...  

Projekt 1913+ ruszył

Opisywany wcześniej na tym blogu, a także u p.Jacka Kobusa projekt o roboczej nazwie 1913+ już ruszył. Nazwa ostateczna to Agepo, a adres: agepo.pl. Więc dla moich szanownych czytelników- tam właśnie jest mój najnowszy wpis i wszystkich zainteresowanych odsyłam. Więc, w związku z tym, że znalazło się miejsce dla moich futologicznych wpisów (przynajmniej tych dotyczących Polski) ubył jeden z tematów tu poruszanych- choć postaram się zachować rytm publikacji.

Standard złota

Święty Graal libertarian. I jak w każdej rzeczy owianej legendą, fikcja zaczyna mieszać się z historią. Odnoszę wrażenie, że pod tym określeniem rozumie się jakieś połączenie zupełnie różnych rzeczy. System monetarny, w którym złoto było jedynym środkiem płatniczym, właściwie nigdy i nigdzie nie istniał. Najbliżej tego była Wielka Brytania w XVIII i XIX w., a jako ogólnoświatowy system w latach 1873- 1914, a spowodowane to było właściwie wyłącznie przez błędne zadekretowanie relacji pomiędzy złotem a srebrem. W wypadku Wielkiej Brytanii spowodowało to ucieczkę srebra i napływ złota do kraju- co za tym idzie demonetyzację srebra (bo go zwyczajnie w kraju nie było), a rok 1873 i demonetyzacja srebra w USA, Niemczech, Francji, Belgii, Szwajcarii i Włoszech spowodowane było zalaniem rynku przez właśnie wydobyte srebro z Nevady- i też niemożnością ustalenia urzędowej relacji pomiędzy złotem a srebrem.
Więc mówiąc o złotych pieniądzach- mamy na myśli zazwyczaj ten okres- ale to już była mocno regulowana przez państwo anomalia!

Zaczynając więc od początku- początek złota i srebra jako pieniędzy ginie gdzieś w mrokach dziejów. Oczywiście obydwa te metale mają właściwości znakomicie predestynujące je do roli środka wymiany i tezauryzacji- ale zawsze to srebro było ważniejszym środkiem obiegu pieniądza. I tak to sobie funkcjonowało, dość szybko też zaczęto produkować jednostki o standardowej wadze i wymiarach- certyfikowane prywatnie lub przez władzę. Władza szybko zmonopolizowała tą możliwość- przy czym, zwłaszcza w deflacyjnych okresach- kiedy pieniądz znikał z obiegu, dokonywała wymian pieniędzy na nowe, oczywiście zawierające mniej kruszcu. Tak to się toczyło przez tysiące lat- aż drobnym wyłomem stały się pierwsze domy bankowe- w okresie wypraw krzyżowych- gdzie oprócz pieniądza w kruszcu, w obiegu pojawiły się zobowiązania bankierów do wypłaty określonych kwot (czyli określonej ilości złota lub srebra). Skala takiej prywatnej bankowości rosła nieprzerwanie (acz z regularnymi załamaniami) przez następne stulecia, a po drodze wprowadzono wynalazek standardowej noty bankowej- która zaczęła funkcjonować samodzielnie w obiegu. Oczywiście wzrost ilości pieniądza w obiegu spowodował spadek jego wartości i wymuszał wyciąganie złota i srebra ze skrytek i pogoń za zyskiem- aby tylko zachować realną wartość pieniądza. A cały czas jeszcze działamy tylko w złocie i srebrze. Na początku XVIII w. rządy zauważyły, że drukowanie pieniądza to świetny interes i oczywiście rozpoczęły monopolizowanie tegoż. We Francji niejaki John Law oderwał papierowy pieniądz od kruszców, oparł go na zyskach z kolonii i spowodował gigantyczną bańkę spekulacyjną, która zniszczyła większość spekulacyjnego kapitału- którego później mocno brakowało dla rozwoju przemysłu i gospodarki- a także na zaciąganie długów państwowych, co spowodowało wyższe koszty obsługi długu i w konsekwencji rewolucję.

Anglia (a później Wielka Brytania) poszła inną drogą- najpierw prawo do druku prywatnych banknotów koncesjonowano- a później nie przedłużano tych koncesji i w ten sposób Bank Anglii stał się praktycznym monopolistą- formalnym nie jest do dziś- ale banknoty drukowane przez prywatne banki w Szkocji, Irlandii Północnej, itd. muszą mieć pełne pokrycie w banknotach BoE.

Więc monopolizacja odbywała się stopniowo a banknoty funkcjonowały w obiegu równolegle z kruszcem. Tyle, że wskutek próby wprowadzenia bimetalizmu ze sztywnym kursem złota do srebra- wartość srebrnych monet została zaniżona w stosunku do złota i wartości kruszcowej monet i srebro praktycznie zniknęło z obiegu- wywiezione za granicę i przetopione. Tak- wskutek interwencji rządowej, narodził się standard złota. Zresztą w owym czasie cały Wschód posługiwał się wyłącznie srebrem, a reszta świata obydwoma metalami.
Później stopniowo zmniejszano rolę kruszców, a zwiększano państwowego już papieru w obiegu, rósł pieniądz bankowy i złoto zaczęło pełnić rolę rezerwy, a nie pieniądza. Zaczęły się w tym czasie eksperymenty z zawieszaniem wymienialności. Pierwsza była znów Wielka Brytania- w obliczu bankructwa w czasie wojen z rewolucyjną Francją wymienialność zawieszono w 1797 r.- i powrócono do niej dobrowolnie w 1821 r. W czasie I w.ś. wymienialność została zawieszona w prawie wszystkich państwach europejskich i kto został z papierem- już dominującym w obiegu, ten został ugotowany (znów z wyjątkiem Wielkiej Brytanii- gdzie powrócono do wymienialności po przedwojennym kursie). Ale w latach 30-tych, a ostatecznie w wyniku porozumienia z Bretton Woods stworzono nowy wygląd standardu złota- rezerwy złota dla światowego systemu monetarnego są gwarantowane przez Stany Zjednoczone, a reszta świata może trzymać dolary. W latach 60-tych co poniektóre rządy (zwłaszcza francuski i niemiecki) zaczęły mieć podejrzenia, że z tą wymienialnością dolara może być coś nie tak i regularnie wymieniały posiadane dolary na złoto. W 1971 r. Prezydent Nixon przyznał, że w istocie jest nie tak i czasowo zawiesił wymienialność. Ta tymczasowość trwa już prawie 40 lat.

Ale teraz- jeśli mamy wrócić do kruszca- to którego? Czy powszechnego oparcia na zawartości monet? Czy wolnego rynku druku banknotów? Czy zabezpieczenia w bankach centralnych? Pierwsza wersja jest możliwa chyba tylko przy całkowitym upadku dotychczasowych państw i ich systemów monetarnych. Do swobody działania banków prywatnych raczej nie wrócimy- chyba, że warunkach światowej hiperinflacji i wybitnej słabości państw nie potrafiących egzekwować swojego monopolu. Mało prawdopodobne. W dzisiejszym świecie zostaje trzecia możliwość- któryś z banków centralnych ogłosi, że ma pokrycie swojej waluty w złocie. Który? Musi to być wielkie i potężne państwo. Jeśli mały kraj będzie próbował to zrobić- jego waluta umocni się kosmicznie, a potem zostanie wyczyszczony z tych rezerw. Zostaje dość krótka lista- USA, strefa euro, Chiny, może Japonia lub bardzo ewentualnie Rosja lub tradycyjnie już UK. Dla USA jest ruch kompletnie nieopłacalny- choć potencjalnie możliwy jako hamulec dla hiperinflacji (jeśli wybuchnie i jeśli mają złoto), strefa euro gra o wyższą stawkę- możliwość druku jako waluty rezerwowej. Oczywiście z rezerwami w złocie- i to sporymi w Europie (jak się wydaje) jest to chyba najłatwiejsze- ale euro z pokryciem w złocie nie jest nikomu w europie potrzebne- chyba, że jako ostateczny sposób na dobicie gospodarki USA. Ponieważ przywiązanie do złota dowolnej waluty zostanie odebrane przez USA jak coś w okolicach agresji militarnej, ktokolwiek to zrobi- musi liczyć się z konsekwencjami. USA są dziś jeszcze zbyt silne, aby ktoś mógł się na to odważyć. To będzie możliwe i zdarzy się- ale pierwsze od standardu papierowego dolara do standardu złota przejdzie państwo, które nie będzie się bało ani militarnie, ani gospodarczo USA. Dziś teoretycznie te warunki może spełnia Rosja- choć pod każdym innym względem jest to żadna światowa potęga gospodarcza. I chyba obecnie nie ma żadnego powodu i ochoty na spięcie z USA. Chiny i Japonia są od amerykańskiej konsumpcji kompletnie uzależnione i dopóki to się nie zmieni- to nic się nie zmieni. Za to jeśli Chiny przestawią gospodarkę z finansowania amerykańskiej konsumpcji (w tym rakiet i lotniskowców) na wewnętrzną (w tym rakiety i lotniskowce)- to zupełnie inna sprawa. Ale do tego jeszcze kawał drogi- choć chyba robią już na niej pierwsze kroki. Zostaje jeszcze UK- tu sprawa jest jasna- rząd brytyjski nie zrobi otwarcie antyamerykańskiego kroku. Kropka. Ale wróci do złota- jako drugi.

I znów się okazało, że nic się nie zmienia. UK i Chiny są to jedyne kraje, które po dłuższych okresach papierowego pieniądza były w stanie wrócić do kruszców mając inną alternatywę. Jak będzie teraz- tylko zgadywałem, ale moim zdaniem jest na to jeszcze za wcześnie. Chyba, że w USA jednak wkrótce będzie hiperinflacja.

Papierowe bagno

Pod względem walutowym ciekawe czasy. Jak wiadomo powszechnie, obecnie wartość wszystkich papierowych walut oparta jest na wierze, że te waluty są coś warte. W dłuższym terminie oczywiście ich wartość oczywiście znajdzie się na fundamentach- bo rynki w dłuższej perspektywie są efektywne. Fundamentem dla papierowej waluty jest jej wartość opałowa- więc pozwolę sobie nie zgodzić się z każdym kto twierdzi, że papierowe pieniądze będą nic nie warte. Jako, że sam sobie zakreśliłem długą perspektywę inwestycyjną- pytanie oczywiste: co się dzieje i co się stanie? Dzieją się obecnie właściwie dwie rzeczy: cena żywności i paliw dość szybko rośnie wyrażona w dowolnych walutach, a wartość dolara wydaje się spadać. Jednocześnie oczywiście widoczny wyraźnie jest napływ kapitału wszędzie, gdzie może on uciec od dolara- czyli surowce i emerging markets. Skala tego zjawiska jest olbrzymia- do tego stopnia, że odpowiedzialne rządy widzą problem (Brazylia wprowadziła ograniczenia w przepływie kapitału- broniąc się przed napływem spekulantów), a nieodpowiedzialne cieszą się i pożyczają coraz więcej (zgadnijcie kogo mam na myśli?). Teraz pytanie jak się ta gra skończy? Jedna z odpowiedzi brzmi- to jest zbliżający się game over systemu rezerw dolarowych. Widać to jako ucieczkę od dolara- co oznacza jednocześnie drastyczny spadek wartości rezerw wszystkich banków centralnych świata (w cenach wyrażonych w żywności, ropie i metalach szlachetnych). Ale jest inna odpowiedź- jest to coś w okolicach powtórki z początku lat 70-tych. Niskie stopy zmuszają do szukania jakiegokolwiek zysku na ryzykownych rynkach i spekulacyjny kapitał właśnie produkuje kolejne bańki (na złocie i srebrze), a ceny żywności i ropy odpowiadają fundamentom- ropy, bo minęliśmy peak oil, a żywności z powodu kolejnych klęsk nieurodzaju u największych eksporterów (Argentyna 2009, Rosja 2010) i braku większych zapasów. Oczywiście, masowe drukowanie dolara wskazuje na inflacyjny scenariusz- ale czy w całości? A raczej – czy to już jest przedostatnia faza końca dolara, czy jeszcze nie?
Jeśli metale szlachetne nie są bańka spekulacyjną, a częścią już nieodwracalnej ucieczki od papierowych walut- to efekt w ciągu kilku lat jest jasny- ogólnoświatowa hiperinflacja. Ciężko mi to sobie wyobrazić- bo w każdej hiperinflacji była jakaś możliwość zastąpienia aktualnych papierków- zazwyczaj był to dolar. W wypadku hiperinflacji dolara- przez chwilę będą go równoważyć inne papierowe waluty. I pytanie co się stanie w kluczowym momencie- kiedy inflacja dolara będzie w okolicach niższych dwucyfrowych poziomów (jeśli patrzeć na ropę, żywność i PM to już przekroczyli ten poziom)- jeśli FED podwyższy drakońsko stopy procentowe- tzn. powyżej realnej inflacji i jakimś cudem rząd USA nie wyłoży się na obsłudze zadłużenia, to mamy gwałtowną ucieczkę kapitału z surowców i rynków wschodzących- czyli to co zwykle w takiej sytuacji- wyłożenie się większości rządów Ameryki Łacińskiej i Europy Środkowej (może nawet stabilnych Chile i Czech- choć te są ostatnie w kolejce do bankructwa). Drobna próbka była po ucieczce kapitału na przełomie 2008/2009- na krawędzi znalazły się prawie całe peryferia UE- choć tym razem chyba żaden z latynoskich krajów (oprócz Wenezueli). Wskazywałoby to jednak na realne problemy z żywnością- której tam jest pod dostatkiem.
Jeśli zaś jest to już inflacja (tak, wiem, że CPI pokazuje coś innego- ale proszę o zauważenie, że spadają ceny rzeczy opartych na długu, a rosną towarów codziennej konsumpcji- w CPI się to wyrównuje- tylko dla codziennego życia ma to zupełnie inne znaczenie), to od dojścia tego do publicznej wiadomości nie jest daleko. Przeciętny Amerykanin nie będzie miał dokąd uciec z dolara- a z drugiej strony jakiś pieniądz jest potrzebny- więc tylko przyśpieszy obieg. Reszta świata będzie chciała też jak najszybciej uciec z dolara- co jeszcze w krótkim czasie zwiększy krajowy obieg w USA. Jeśli hiperinflacja- jako utrata wiary w pieniądz wybuchnie, będzie to eksplozja nie widziana od czasów Republiki Weimarskiej. Skasuje to oczywiście długi i wierzytelności dolarowe- w tym rezerwy pozostałych banków centralnych. Ale jednocześnie inne waluty umocnią się- chwilowo. Eksport do USA praktycznie umrze i świat będzie musiał sobie poradzić bez gigantycznego konsumenta- przynajmniej do czasu, aż nauczą się znów produkować. Potem przyjdzie czas na innych. Bilanse banków- po wyczyszczeniu aktywów dolarowych mogą wyglądać mało zabawnie i z całą pewnością rozpocznie się run na cokolwiek bezpiecznego- oczywiście złoto i srebro- ale najpierw i w większej skali- na waluty uznawane za bezpieczne. Jeśli to jest ucieczka od dolara w poszukiwaniu bezpieczeństwa- to w najbliższej przyszłości powinien zacząć się run na franka szwajcarskiego- który doprowadzi do wyłożenia się kredytobiorców w Europie Środkowej i kryzysu bankowego w Szwajcarii. Wystarczy dodać dwa do dwóch.

Co z tą Polską?

Pod poprzednim wpisem wpisem odbyła się ciekawa dyskusja na temat perspektyw polskiej polityki zagranicznej. Wysunąłem tezę, że w obecnej sytuacji i tak jak przewiduję jej rozwój w najbliższych latach, gwarancją niezależności i niepodległości Polski może być tylko sojusz z Chinami i im prędzej rząd zdecyduje się na taką opcję, tym będzie miał większe pole manewru. Komentatorzy podnosili zarzut, że sama Polska jest zbyt drobnym krajem, aby się w takim sojuszu liczyć i łączyli to z ideą Międzymorza- która też niekoniecznie może być realna. Otóż moim zdaniem idea Międzymorza była dobra i oczywista- ale się skończyła. Może- choć i to nie jest pewne, istniała możliwość budowy pewnego wspólnego bloku- przede wszystkim Polski i Ukrainy, pozostałe kraje są znacznie mniej istotne, ale dziś już jej nie ma. Pomarańczowa Rewolucja skończyła się, Polska pozostała z etykietką kraju wtrącającego się w wewnętrzne sprawy sąsiadów, USA nie są zainteresowane regionem. Sprawa przegrana.
A sojusz z Chinami byłby o tyle istotny, że nie zapewniłby, co prawda sukcesu w wojnie- ale jeśli by był traktowany przez Rosję jako poważny- zapewniłby pokój. Zdecydowanie wolę pokój od nawet wygranej wojny- dlatego więc podoba mi się ta idea. Rosjanie za wspólną granicę z Niemcami, musieliby zapłacić większa lub mniejszą częścią Syberii. Zwyczajnie im by się to nie opłacało. Jest to mocno nietypowa alternatywa- ale pozostałe to oparcie się na USA- wydaje się już nierealne. Pomimo błędnych danych i stąd nieprawidłowej oceny bieżącej sytuacji w moim poprzednim artykule- ogólny kierunek jest jasny- USA się staczają- i pod rządami Rebublikanów/Demokratów będą stawać się coraz bardziej faszystowskim i zapewne agresywnym krajem, a pod rządami Libertarian/Tea Party powrócą do izolacjonizmu. Wole to drugie- świat będzie prostszy- ale jako potencjalny sojusznik jest to państwo dużego ryzyka- albo wciągnięcia w kolejną wojnę, albo zerwania sojuszu w newralgicznym momencie. Alternatywa to wejście w niemiecką lub rosyjską orbitę wpływów. Lub obie naraz. Problem polega tylko na tym, że psy prędzej, czy później pogryzą się o kość.
Wygląda na to, że historyczne okienko samodzielności Polski zostało już zamknięte. Rozgrywanie Polski jako kondominium niemiecko- rosyjskiego jest obecnie chyba jedyną realną alternatywą. I znowu wyszedłem na zwolennika PO....
Ale na dłuższą metę ważna będzie demografia i gospodarka. I to nie tyle rozwój gospodarki- co raczej problemy- które politycy rozwiązują przez sprzedaż mitów. Obecnie jesteśmy świadkami zmiany układu sił- wkrótce zacznie się zapewne wyścig zbrojeń (może już się zaczyna), a Polska po upadku idei Międzymorza jest pionkiem- ale który do pewnego, małego, stopnia może rozegrać swoją pozycję.

Quo vadis, munde?

W USA były wybory. Wygrała jak zwykle Zjednoczona Partia Robo... tfu.., DemoRepublikanie. Czyli ogólnie nic ciekawego – nic się nie zmieniło i wybory te w dłuższej perspektywie nic nie znaczą.
Za to Libertarianie i Tea Party w ramach Republikanów osiągnęły jako- takie wyniki. Reprezentacja libertariańskiego nurtu w Kongresie to już nie tylko Ron Paul. Walka o zmianę obecnego dwupartyjnego systemu Demokraci- Republikanie na DemoRepublikanie?- Libertarianie weszła w nową fazę. Ja osobiście program libertarian uważam za nieco zbyt etatystyczny, ale i tak popieram go w całości jako rozsądny kompromis- więc kibicuję tej walce. Wynik dla Libertarian obiektywnie był porażką- w końcu nie wygrali- ale zmuszenie Demokratów do uznania się za trzecią partię w stanie, to jest dla obecnej trzeciej partii spektakularny sukces. Jeśli zostanie za dwa lata gdzieś jeszcze powtórzony- sprawa stanie się poważna. Któraś z wielkich partii będzie musiała się zreformować w stronę Libertarian- albo zniknąć. Albo obie się połączą i drugą zostaną właśnie L.- choć to zależy od postawy Tea Party- czy pozostanie w ramach Republikanów, czy się w nich roztopi, czy może zmieni tą partię- a może się połączą z Libertarianami?
Mamy więc kolejny znak potencjalnych wielkich zmian w układzie sił- ale tym razem bardzo optymistyczny. Jeśli sytuacja dalej się tak samo potoczy to spodziewać się możemy końca amerykańskiego mesjanizmu i powrotu do złotego pieniądza. Obie te rzeczy i tak pewnie nastąpą- ale dzięki Partii Libertariańskiej mają szanse wystąpić bez potrzeby rozkładu amerykańskiego systemu władzy, a w jego ramach. I to jest bardzo pozytywny sygnał.
Co prawda Europa będzie sobie musiała sama poradzić z niemiecko- rosyjskim sojuszem- a w takim razie poradzi sobie tylko ze wsparciem Chin. A Chiny jako ważny gracz w geopolityce oznaczają też koniec uzależniania sojuszy od „demokracji”. A jak zobaczę kogoś kto się nazywa polskim patriotą manifestującego z poparciem dla Dalajlamy albo innego wolnego czegoś- tam w Chinach to nazwę go kompletnym durniem.
W obecnym układzie sił, twierdzę, że jedyną szansą na zachowanie niepodległości Polski jest właśnie sojusz z Chinami. Co zresztą raz już było wykonane ze spektakularnym sukcesem. W kategorii polityki zagranicznej, śmiem twierdzić, że jeden z najwybitniejszych polskich władców- czyli Władysław Gomułka wykonał właśnie taki manewr. To m.in. chińskie groźby zatrzymały radzieckie kolumny pancerne jadące na Warszawę w 1956. Jeśli ktoś ma wątpliwości- NRD 1953, Węgry 1956, Czechosłowacja 1968 – efekt zawsze taki sam. Tylko Gomułce się udało- przypadek, szczęście?- pewnie też, ale on umiał spojrzeć na mapę i wysnuć z niej oczywiste wnioski. Szkoda, że ani Tusk, ani Kaczyński nie dorastają mu do pięt...
Cóż- przyszłość systemu partyjnego w USA pokażą wybory 2012 roku. Jeśli też jakimś cudem wygra je ponownie czarny Barak, to może być ostatnim Demokratą w Białym Domu. Jeśli Partia Libertariańska i ruch Tea Party się umocnią- może to oznaczać koniec Republikanów w ich obecnym kształcie. To wszystko potrwa, ale zmiana nadchodzi. Jeśli Libertarianom się nie uda, to USA będą dalej dryfować w stronę faszystowskiej dyktatury, a Republikanie znów gdzieś zaczną „wprowadzać demokrację”.
Update- wobec słusznych zarzutów cześć o wyborach w Georgii została usunięta- a co do USA przeredagowana. Czytelników przepraszam za wprowadzenie w błąd.

Peak Oil w Cesarstwie Rzymskim

Najcenniejszym i najbardziej uniwersalnym surowcem w starożytnym Rzymie była oliwa z oliwek. Słuzyła jako podstawa wyżywienia większości mieszkańców, a także do oświetlenia, jako baza do leków,itp. Takie zastosowania jej zresztą pozostały w całym regionie, aż do czasów taniej ropy. Co jest interesujące, obecna Tunezja, czyli dawna Kartagina, a poźniej prowincja Afryka dostarczała olbrzymiej części oliwy produkowanej w Imperium. Śmiem twierdzić, że właśnie to było podstawą potęgi Kartaginy- oprócz handlu, która została złamana przez Rzymian- co więcej, po II wojnie punickiej Katagina została zobowiązana do zapłaty ogromnej kontrybucji- która została zapłacona i to chyba przed terminem- skądś te dochody musiały pochodzić. Rzymianie następnie rozpoczęli uprawę oliwek w obecnej Hiszpanii. Kolejna rzecz- najbardziej spektakularny okres rozwoju Rzymu to II w. przed nasza erą. Tak, wiem, że ekspansja trwała jeszcze długo, ale proszę zauważyć, że jest to okres znacznego rozwoj przy ciągłe i niezachwianej stabilności politycznej. I to własnie był ten czas- pierwsze sto lat nowego źródła energii- bardzo powolnego w rozwoju (drzewo oliwne maksimum produktywności osiąga po 40 latach!) pozwoliło na jednoczesny wzrost populacji, ekspansję terytorialną i poziom życia pozwalający na zachowanie stabilności politycznej i swobód obywatelskich. Później populacja nadal rosła, ale wszystkie nowe tereny już zagospodarowano w maksymalnie efektywny sposób- ilość energii (a w tym wypadku oliwy) na głowę mieszkańca zaczęła się zmniejszać- ekspansja nadal trwała, choć już w wolniejszym tempie, a stabilność polityczna legła w gruzach. I w p.n.e. to w końcu historia dyktatur i wojen domowych. Dopiero w okolicach roku Narodzenia Pańskiego populacja się ustabilizowała i ustrój wkrótce też- co oczywiście świadczy o tym, że granica wydolności ekosystemu w ramach rzymskiej gospodarki została osiągnięta. Co też, w warunkach gospodarki pieniężnej, oznacza, iż przeciętnej rodziny nie było w zaden sposób stać na utrzymanie potomstwa większego niż prosta zastępowalność pokoleń- i co więcej, była to prawdopodobnie negatywna zmiana w porównaniu do żyjących jeszcze pokoleń ich rodziców i dziadków. Musiało to rodzić napięcia społeczne- wszyscy pamiętali, że ich rodzice/dziadkowie łatwiej sie mogli utrzymać, na więcej ich było stać- potomstwa lub komfotu życia. Pełen obraz takich napięć jest dość dokładnie opisany w Nowym Testamencie. Tłumy poszukujące odpowiedzi na pytanie o sens życia i dokąd to wszystko zmierza, pytania o naturę gospodarki i pieniądza- to są dokładnie pytania jakie zadaje się w trakcie bańki spekulacyjnej lub kryzysu. Jak argumentowałem wcześniej- uważam, że kryzys bankowy roku 33 był jednym z istotnych powodów śmierci Chrystusa, a zapewne poprzedzała go era łatwego kredytu, a co za tym idzie, znikomej zyskowności przedsięwzięć biznesowych. Oczywiście w takich czasach- trudno "zwyczajnie" (tak jak rodzice) utrzymać rodzinę, ale jest łatwo o pieniądze (tylko trudno jej oddać) najprostszym pomysłem jest rzucić wszystko i ruszyć w świat. Objawy są te same dzisiaj. Tylko problem znacznie poważniejszy- bo produkcja oleju, od którego jest dziś uzależniona nasza cywilizacja nie tylko przestanie w pewnym momencie rosnąć, ale zacznie (już zaczęła?) maleć. Za to wydaje się, że są znaczne, niewykorzystane nisze ekologiczne i technooge, które w dłuższej perspektywie pozwolą naszemu gatunkowi dalej czynic ziemie sobie poddaną. Na razie ludzkość ocenia siebie samą jedynie pod kątem stopnia bliskości do ideału amerykańskiej klasy średniej- na całym swiecie kazdy marzy o domku z trawnikiem na przedmieściach. I ludzie oceniają się i są oceniani przez innych wedle prostego kryterium- stopnia realizacji tego ideału (ewentualnie z lokalnymi wariacjami- mieszkanie zamiast domu, itp.). Są oceniani przez innnych- bo człowiek jest istotą społeczną. Dlatego też kryterium oceny, czy nas stać na potomstwo- co przeważnie jest w końcu swiadomą decyzją- jest brane przez porównanie się z poprzednimi pokoleniami. I to porównanie wypada negatywnie. Nawet w nędznych latach 80- tych (gdzie przeciez liczba dzieci z roku na rok spadała) ogrzewanie i żywność były to rzeczy które nalezało "zdobyć", ale w rzeczywistości pewność ich uzyskania w przyszłości była większa niż dziś. Wtedy było porównanie do Zachodu i nadzieja na wyjazd lub poprawę tutaj. Dziś ta nadzieja jest przeszłością.Co prawda wiekszość osób nadal jest pełna optymizmu- ale ten optymizm polega na tym, że może kiedyś będą w stanie wychować na oczekiwanym przez nich samych i ich rodziców poziomie, może nawet dwójkę dzieci. "Pokolenie 1200 brutto", jak je nazwał kol. Doxa nie ma na to żadnych szans. I mieć nie będzie - choć jedyna sensowna nadzieja w tym, że dostosuje swój poziom życia i oczekiwania do rzeczywistych możliwości. I się uda.

Przyszłość sieci energetycznych – projekt 1913+

W wyjaśnieniu dziwnej części tytułu- Projekt 1913+ jest próbą odgadnięcia jak będzie wyglądała struktura społeczna i gospodarcza Polski po zmianach wynikających z ograniczenia dostępności paliw kopalnych, a być może też pewnych wniosków co do przygotowań jakie należy poczynić w okresie przejściowym. Więcej założeń- tu. Nazwa projektu jest robocza i jeśli ktoś ma pomysł na lepszą- proszę o komentarz.
Więc po walce z deficytem budżetowym, wracam do głównej tematyki bloga.
Otóż sieć energetyczna w dzisiejsze postaci działa na zasadzie dostosowania podaży prądu do popytu nań. Z grubsza rzecz biorąc w każdej sekundzie produkcja prądu się zmienia podążając za decyzjami użytkowników o włączeniu lub wyłączeniu czegoś elektrycznego. Aby mogło to tak funkcjonować sieć musi być zdolna do obsłużenia maksymalnego możliwego zapotrzebowania tak w zakresie przesyłu, jak też produkcji- ale też nie produkować więcej niż jest zapotrzebowania. Dlatego właśnie istnieją z grubsza rzecz biorąc dwa typy elektrowni:
  1. Zapewniające podstawowe funkcjonowanie sieci- tutaj kryterium stanowi koszt wytwarzania prądu i zazwyczaj są znikome możliwości regulacji mocy. Są to elektrownie węglowe, atomowe i jeszcze do niedawna wodne.
  2. Elektrownie szczytowe- produkujące prąd wtedy, kiedy jest bardziej potrzebny. Kryterium stanowi tutaj szybkość reakcji i niskie koszty inwestycyjne. Do niedawna były to zazwyczaj diesle z generatorem, obecnie, ze względu na zaporowe koszty paliwa, są to elektrownie gazowe i, obecnie w pewnym stopniu wodne.
Do wszystkich miłośników tezy "nie przejmujmy się przyszłością prądu w gniazdkach, bo nawet jak węgiel się skończy to prąd będzie. Mamy przecież energię wiatru i słońca." Otóż niestety nie- wiatraki i ogniwa słoneczne produkują prąd w sposób nieprzewidywalny- więc dla zapewnienia stabilności sieci trzeba to zrównoważyć odpowiednim potencjałem elektrowni szczytowych- czyli, aby siec mogła działać na każdą elektrownie wiatrową i słoneczną obecnie musi przypadać zbliżonej mocy elektrownia gazowa lub wodna. Oczywiście można włączyć w sieć także zwiększoną ilość elektrowni szczytowo- pompowych, które służą wyłącznie do magazynowania energii- ale też wbrew pozorom, możliwości ich budowy są mocno ograniczone potencjalnie dostępnymi lokalizacjami. Więc możliwości oparcia sieci energetycznej na energii odnawialnej są ograniczone potencjałem hydro. Elektrownie wodne zapewniają obecnie około 1,5% energii elektrycznej zużywanej w Polsce i sądzę, że potencjał ich jest w większości wykorzystany. Elektrownie szczytowo- pompowe służą wyłącznie do magazynowania energii, a ich łączna moc jest nieco większa niż wodnych w Polsce- ale liczy się potencjalna wielkość akumulacji. Szacuję, że realnie można przyjąć kolejne 1,5% potrzeb energetycznych Polski. Daje to łącznie 3% obecnej mocy dla utrzymania stabilności sieci- potrzebnej do wspomagania wiatru i słońca. Razem z wiatrakami i fotowoltaiką pozwoli to na zapewnienie produkcji energii elektrycznej na poziomie 6% obecnej, zakładając realnie problemy z dostawami gazu.
Ewidentnie żadne środki zwykłych oszczędności nie pomogą. Wszędzie tam, gdzie będzie można obyć się bez niezawodności sieci- zostanie ona, pod presją ekonomiczną, odcięta na stałe lub koncerny energetyczne będą musiały zawrzeć umowy z klauzulami odcinania odbiorców. Inna sprawa, że od strony odbiorcy taka umowa jest pozbawiona sensu, jeśli w równie zawodny sposób prąd może produkować sam. Więc sieć się skurczy, bo musi. Z całą pewnością- w racjonalnym rachunku, pierwsze zostaną odcięte zwykłe gospodarstwa domowe, a niezawodny prąd pozostanie dostępny dla tych procesów przemysłowych, w których jest niemożliwe przerwanie jego dostaw bez uszkodzenia sprzętu/zniszczenia materiałów. Bardzo też proszę Czytelników o pomoc w zidentyfikowaniu tych procesów.
Oczywiście znacznie bardziej prawdopodobne jest takie zachowanie władzy, że nie będą przyjmować do wiadomości (jak też przeciętni ludzie), że świat się zmienia i oczekiwać, że kolejne załamania sieci nie będą się powtarzać. Tego typu życzeniowe myślenie zapewne doprowadzi do tego, że rząd nakaże w pierwszej kolejności odłączać odbiorców przemysłowych, a stopniowo, po kolejnych zawałach sieci i podwyżkach poszczególni ludzie i firmy będą się odłączać od sieci. W tym momencie, w miarę spadku masowości dostępu do sieci, abonament będzie stawał się coraz droższy. Jeśli będą panować zależne od kosztów regulacje w tym zakresie to oczywiście nastąpi to najpierw w mniejszych osadach i linie energetyczne zaczną znikać jak kolejowe obecnie. Cóż, interwencja rządu może to oczywiście zmienić i przez nacisk na utrzymywanie sieci energetycznej doprowadzi ją do całkowitego zawału i zawodności. W takiej sytuacji wszyscy będą musieli z prądu albo zrezygnować, albo przejść na własne źródła- co dla zwykłego domu jest już dziś zupełnie realne. Większości ludzi jednak zapewne nie będzie stać na tego typu rozwiązanie i dostęp do elektryczności się znacznie zmniejszy. O ile?- to pytanie jest właśnie jednym z celów Projektu 1913+. Ciekawe będą tego społeczne skutki – bo oznacza to też zmniejszenie dostępu do masowej propagandy, czyli telewizji- zwłaszcza na wsiach i być może w mniejszych miastach.

Jeszcze raz deficyt

Trudno- nie dotrzymałem słowa- jeszcze raz deficyt. GUS właśnie opublikował dane o deficycie. Wynika z nich, że dług publiczny przekroczył już w zeszłym roku 50%, a w tym przekroczy 55%. Są to kolejne progi ostrożnościowe zapisane w ustawie o finansach publicznych. Co prawda decydujące znaczenie ma notyfikacja przez Ministra Finansów, według którego pierwszy próg nie został przekroczony, ale 55% w tym roku, i co ważniejsze 60% w przyszłym zostanie przekroczone na pewno.
Co oznacza przede wszystkim, że prawdopodobnie już w przyszłym roku zostanie zawieszona waloryzacja emerytur, a w 2012 albo będzie przeprowadzony już drakoński program oszczędnościowy, albo zmieniony sposób liczenie długu lub konstytucja. Stawiam na to drugie.

Ostatni wpis o deficycie- krótko.(deficyt cz.4)

MinFin podał, że deficyt sektora finansów publicznych wyniesie w tym roku 112,25 mld złotych. Dodawszy do tego trupy w szafach - pewnie 120- 150 mld. Wpływy podatkowe będą mniejsze od planowanych (ale niespodzianka...) i pewnie w okolicach mojego szacunku 200 mld. Co oznacza, że moje szacunki co do twardości lądowania były nadmiernie optymistyczne.
Na tym na razie kończę temat - nawet dałem pewne rady na przyszłość. Zostaliście, moi drodzy czytelnicy ostrzeżeni.Wszystkie pomysły polityków o redukcji deficytu, konsolidacji finansów publicznych, itp. można włożyć między bajki. Jedynym wyjściem jest natychmiastowe wycofanie się państwa z całego socjału - łącznie z molochem "edukacji", drastyczna obniżka emerytur i zachowanie obecnego poziomu opodatkowania. Długu się nie da spłacić.
W sumie to chyba zostanę zwolennikiem PO- nie przeprowadzają żadnych reform, bo to do niczego nie doprowadzi i umacniają zamordyzm - a to się przyda w sytuacji drastycznego wzrostu niezadowolenia.
Pozostaje jedynie zacytować Ronalda Reagana- "Nie przejmuję się deficytem. Jest już wystarczająco duży, żeby sam się zaczął o siebie martwić"

Deficyt budżetowy cz.3 – wnioski na przyszłość

Sytuacja budżetowa polskiego rządu została opisana przeze mnie wcześniej – właściwie pokazuje ona jasno, że prawdziwy poziom zamożności polskiego państwa i społeczeństwa specjalnie się nie zmienił od co najmniej 15 lat. Cały wzrost był finansowany długiem i w mniejszej części sprzedażą państwowego majątku. Polska jest nadal biednym państwem trzeciego świata i niestety do tej roli zapewne wkrótce wróci. Obecna sytuacja jest tylko złudzeniem bogactwa. Mogę sobie tak pisać – ale konkretniejszy obrazek na każdego mieszkańca Polski przypadnie w tym roku 3000 zł nowego długu, czyli na 4-osobową rodzinę 12000 zł (w zaokrągleniu lekko w górę i licząc 100 mld nowego długu). Te pieniądze nie znikają – one lądują i krążą gdzieś w gospodarce, przyczyniając się oczywiście do błędnej alokacji zasobów. Zakładając, że zadłużenie nie będzie w ogóle spłacane, ale nie będą też zaciągane nowe długi, ta przeciętna rodzina będzie miała do dyspozycji 12 tys. złotych rocznie mniej niż dziś. Oczywiście niekoniecznie nominalnie, ale efektywnie. Pokaże się to głównie w cenach dóbr importowanych – nie tylko telewizorów plazmowych i hiszpańskich kafelków, ale nawet bardziej – paliw płynnych i gazu ziemnego, samochodów, a nawet węgla (bo Polska jest już importerem netto, poza tym coś trzeba będzie eksportować) a także tekstyliów. Ceny usług polegających głównie na ludzkiej pracy za to utrzymają się na relatywnie zbliżonym poziomie (fryzjerzy, restauracje, itp.) - ale popyt drastycznie spadnie- takie wydatki tnie się najpierw. Znaczy zbliżonym do zarobków, a nie do dzisiejszego stanu – tak jak za pensję ktoś może ostrzyc włosy 100 razy, tak pewnie pozostanie, ale fryzjer zbiednieje. Teraz drobne przeliczenie, choć z liczbami bez rzetelnego sprawdzenia. Szacuję, że ok. ¾ osób mieszkających w Polsce osiąga jakiś dochód – praca, firma, emerytura, zasiłek dla bezrobotnych. Powiedzmy, że jest to średnio 16 tys. zł rocznie netto- chyba realistyczne, może nawet trochę zawyżone. Wypada więc po 12 tys. na głowę. Obniżamy tą kwotę o wspomniane pożyczane 3 tys. i mamy 9 tys. na głowę. Tylko pamiętajmy, że zmiana ta wcale nie rozłoży się równomiernie. Na pewno dużo stracą emeryci i/lub nauczyciele, lekarze po prostu wyjadą. Importerzy, zwłaszcza dla „klasy średniej” znikną, a gospodarka będzie się boleśnie przestawiać na eksport czego się tylko da. Czyli w pewnym stopniu to co się stało w Argentynie po 2001- choć niekoniecznie według tego samego scenariusza. Może, jakimś cudem, redukcja deficytu będzie stopniowa a postępująca za tym zmiana kursu walutowego i wzmocnienie rule of law z odbiurokratyzowaniem gospodarki spowoduje wzrost prawdziwych eksportowych inwestycji? Piękna bajka. A Polska stanie się drugą Japonią, Irlandią, Islandią- tą bajkę już słyszałem.
Opis tego opiera się na założeniu, że rząd tylko przestanie zwiększać dług. Żadnej spłaty i żadnej szczególnej katastrofy, ale niestety nie wierzę, że mogą to być powolne i stopniowe zmiany.
Otóż weźmy teraz piękny podmiejski dom z gazowym ogrzewaniem i dwójką dorosłych pracujących w mieście, dojeżdżających dwoma samochodami do firmy importowej i drugiej zajmującej się organizacją przyjęć. A kredyt na dom we frankach. On traci pracę od razu, ona zarabia połowę tego co poprzednio- dochody spadają do 20% wcześniejszych. Rata kredytu dwukrotnie w górę, paliwo do samochodu i gaz do ogrzania domu też.... Brrr... Co z tego, że fryzjer nie podrożeje...
Relatywnie podrożeje także żywność- z jednej strony spadek realnych dochodów, z drugiej olbrzymia presja eksportowa. To wcale nie oznacza, że rolnicy będą się mieć znakomicie. Drobni będą walczyć o przetrwanie- jak zwykle, tylko więksi, zdolni do samodzielnego eksportu (jak zresztą we wszystkich branżach) zarobią nieźle. Co niestety oznacza to co zwykle- bogaci staną się jeszcze bogatsi, biedni będą walczyć o przeżycie, a większość tych pośrodku spadnie w dół.
A boom eksportowy weźmie się po prostu stąd, że czymś trzeba będzie zastąpić pożyczone pieniądze i może to być eksport lub napływ inwestycji – napływ inwestycji jedynie w optymistycznym scenariuszu prawdziwego zmniejszania deficytu. W mniej optymistycznych będziemy skazani na lokalne zasoby, gdzie najpierw trzeba coś sprzedać, aby coś kupić. Nawet podstawowe rzeczy, jak paliwa.  

Polski dług publiczny – spłata (deficyt cz.2)

Temat właściwie nudny. Oczywiście polski rząd pożyczonych pieniędzy nie odda – ale sam chciałem rozważyć, czy może jednak jest to przez przypadek możliwe.
Założenia następujące – koniec z zaciąganiem nowego długu, dotychczasowy niekoniecznie jest spłacany, ale odsetki są obsługiwane i jest rolowany na bieżąco, przy nie zmienionych stopach. I rząd liczy na wyrośnięcie z długu i/lub spokojne zinflacjowanie go.
Zgodnie z tym, co pisałem w poprzednim artykule, zrównoważenie budżetu to pozornie 100 mld złotych, praktycznie, wliczając spadek wpływów podatkowych- 140 mld. Są to szacunki raczej zaniżone, ale z drugiej strony nie uwzględniłem przychodów z prywatyzacji – planowanych na 25 mld.
Więc teraz spojrzenie na wydatki Planowane na ten rok wynoszą 301 mld (tylko budżetu państwa, ale wszędzie indziej trwa od pewnego czasu chowanie trupów w szafie i miejsca na żadne oszczędności raczej nie ma). Widać wyraźnie, że wydatki trzeba po prostu przyciąć do kości. Projekt przyszłorocznego budżetu jest to po prostu koncert życzeń i jedyne co pozwala na pewno stwierdzić, to to, że pod koniec 2011 r. (nie)potrzebne decyzje urzędowe otrzymamy jeśli do urzędu przyniesiemy własny papier... Wzrost dochodów podatkowych o 8,6% przy inflacji 0,5% to moim zdaniem dość oderwana od rzeczywistości prognoza. W szczególności w kontekście podanych właśnie danych z wykonania budżetu za 3 kwartały bieżącego roku. Dochody podatkowe i niepodatkowe wyniosły 160,2 mld zł.. W dochodach niepodatkowych mieszczą się kary i grzywny oraz wpłata z zysku NBP (czyli podatek inflacyjny – w uproszczeniu) oraz dochody z prywatyzacji 11,9 mld zł, które odliczam. Mamy więc po 3 kwartałach 2010 r. dochody w wysokości 148,3 mld zł, co ekstapolując da 197,7 mld złotych. Wygląda to dużo gorzej niż plan. Być może dochody w ostatnim kwartale bywają wyższe, ale w miarę będę się trzymać tej liczby, zaokrąglając ją tylko do 200 mld.
Teraz wydatki – wbrew pozorom wydatki na obsługę długu nie są wysokie - w tym roku zaledwie 6,2 mld – czyli do końca roku uzbiera się jakieś 8,5 mld. I taką wartość bardzo optymistycznie przyjmijmy (bardzo optymistycznie, że stopy nie wrosną, a wiarygodność rządu nie spadnie – choć przy cięciu wydatków do kości raczej akurat wiarygodność wzrośnie – więc założenie chyba OK)
Dotacja do FUS, 34 mld , a co już nieciekawe wzrost o 10 mld r/r i wykonanie 89,7 % planu. Czyli dotacja skończy się w październiku, a ZUS zaciągnie kredytu komercyjne większe niż planowano. Kompletna katastrofa, a co jest już śmieszne – planowana dotacja w przyszłym roku ma być mniejsza o 2,1 %.. Śmiech przez łzy, ale budżet na 2011 to naprawdę odlot.
Więc zakładając uczciwe rozliczenie z emerytami – dotacja do ZUS musi wynosić jakieś 50 mld złotych.
Wojsko, policja i sądownictwo jest to około 40 mld złotych – jak wynika z dyskusji pod poprzednim artykułem, wydatków tych właściwie już się nie da przyciąć- przynajmniej wojskowych, bez naruszenia struktury państwa.
Po stronie dochodów, zgodnie z szacunkiem z poprzedniej części nasze 200 mld zmniejszamy o 40 mld i zostaje 160 mld dochodów podatkowych budżetu.
Teraz wydatki – wojsko, policja i sądownictwo – 40 mld
Wydatki drogowe – obecnie około 30 mld (poziom remontów poniżej koniecznych potrzeb, bez wliczania dróg lokalnych) – dla przyzwoitej jakości infrastruktury przyjmijmy 40 mld.
Dotacja do FUS i obsługa zadłużenia – 58,5 mld – te 1,5 dodajmy na administrację..
Jeszcze tylko wyrównanie budżetu FUS z tytuły składki przekazywanej do OFE – powiedzmy 18 mld.
Mamy po pewnych zaokrągleniach budżet – dochody 160 mld zł, wydatki 158 mld zł – nie jest źle?
Jest. Przy obecnym poziomie opodatkowania, Rzeczpospolitą stać na różnisty socjał w wysokości 2 mld zł rocznie. Obecne wydatki na edukację wynoszą około 35 mld zł. Więc powiedzmy, że likwidacja państwowej edukacji jest nierealna i musi pozostać – z budżetem zmniejszonym o 90%. I to już koniec możliwości III RP. Żadne więcej wydatki nie są w ogóle możliwe i po zniknięciu pożyczkodawców ich nie będzie.
W teorii. Praktycznie wszystkie będą cięte w miarę siły przetargowej ministrów, ich popleczników i stosownych związków zawodowych. Więc nie będzie żadnych 40 mld na drogi – a prawdopodobnie 10, dotacja do FUS będzie obniżona, ZUS będzie zaciągał kolejne kredytu, a wszystkie możliwe płatności budżetowe przeciągane. Do tego należy dołożyć już zaplanowany terror skarbowy - pod ładną nazwą „prognozowanego wzrostu dochodów budżetu z tytułu kar i grzywien” - czyli planuje się, że w przyszłym roku obywatele staną się mniej praworządni – ciekawe. Może media zaczną namawiać do działań sprzecznych z prawem – aby można było nałożyć odpowiednią ilość kar i grzywien?
W ten sposób rząd oczywiście złamie jakiekolwiek resztki zaufania do państwa i tylko umocni zwyczaj omijania go na każdym kroku- podcinając przy okazji gałąź przyszłych dochodów podatkowych...

Uwaga techniczna

Wobec zgłaszanego regularnie niedziałania strony zmieniłem szablon. Jak widać- nie ma listy linków i paru innych rzeczy, ale mam nadzieję, że działa bez problemu. Jak uda mi się rozwiązać problemy i zrobić coś co działa- wszystko wróci.

Dług publiczny- wysoki i możliwy do spłaty

Rekord zadłużenia państwa należy chyba do Wielkiej Brytanii w 1815 roku. Co więcej jest to jedyny znany w historii wypadek spłaty takiego zadłużenia – choć to akurat nie do końca. Po, z relatywnie niewielkimi przerwami, stuleciu wojen, zadłużenie doszło gdzieś w okolice 250% PKB (według różnych źródeł od 240 do 300%, przyjąłem 250). Ale to była sytuacja inna niż jakiekolwiek dzisiejszego państwa. Było to pierwsze w świecie i jedyne wówczas państwo przemysłowe, znakomite i wydajne rolnictwo pozwalało na gwałtowny wzrost populacji, a jednocześnie utrzymywało wysoką wydajność pracy. Potęga Royal Navy była niezachwiana. Tak naprawdę, to żadne inne państwo europejskie w owym roku nie posiadało floty wojennej z prawdziwego zdarzenia. Jedynie US Navy dorównywała RN jakością, ale ogólną siła nie mogła się równać. Jednak były to jedyne dwie floty które mogły zapewnić swoim kupcom ochronę szlaków handlowych.
Co interesujące, w czasie wojen napoleońskich wprowadzono podatek dochodowy i zawieszono wymienialność funta na złoto. To pokazuje jak dramatyczna była sytuacja budżetowa w tym czasie. Polityka rządu Jego Królewskiej Mości po pokonaniu Francji (i, w różnych konfiguracjach, prawie wszystkich innych państw europejskich) była zadziwiająca. Premier, zgodnie z obietnicą, zaraz po wojnie zlikwidował podatek dochodowy (niesamowite – nieprawdaż?), a w 1821 udało się wrócić do standardu złota – bo najpierw trzeba było usunąć nadmiar nadrukowanych papierków. Spowodowało to oczywiście deflację i wobec sytuacji zrujnowanej Europy również kryzys i rozróby. Zwłaszcza, że jednocześnie rząd przyciął własne wydatki niemal do zera – co akurat było o tyle łatwe, że na wydatki te składała się głównie flota i armia. Okręty przytrzymano na sznurku, armię rozpuszczono.
Rozpoczęła się właśnie brytyjska kolonizacja Australii i kilka lat wcześniej zdobytej Afryki Południowej. Trwały wojny o niepodległość w Ameryce Łacińskiej – na których właśnie brytyjscy kupcy i producenci broni zarabiali (choć dla tych ostatnich był to raczej ratunek przed bankructwem niż realny profit). W Indach konkurencja innych państw europejskich praktycznie znikła – razem z ich flotą i handlem. Krótko mówiąc- Wielka Brytania w 1815 roku była jedynym i prawdziwym mocarstwem posiadając najwydajniejszy na świecie przemysł i rolnictwo oraz praktycznie ogólnoświatowy monopol handlowy. Należy dołożyć do tego gwałtowny przyrost ludności wysp, a wkrótce i koloni i mamy opis kraju, który był w stanie spłacić dług w wysokości 250% PKB. Choć tak naprawdę ledwo był w stanie. Przez pierwsze lata prawie cały budżet był przeznaczany na obsługę długu. Później gospodarka urosła – bo jak miała w takich warunkach nie rosnąć?
Londyn stał się stolicą światowych finansów – w dużej części dzięki uczciwemu potraktowaniu pożyczkodawców rządu i czasach pax britanica obsługa długu i nawet jego częściowa spłata były w ogóle możliwe. Choć tak naprawdę całkowity dług nie został spłacony nigdy. Przez sto lat zadłużenie Zjednoczonego Królestwa spadało, ale jeszcze w przededniu I w.ś. wynosiło ok. 40% PKB.
I pamiętajmy, że było to całkowite zadłużenie państwa. Nie było zobowiązań emerytalnych, niedokapitalizowanych państwowych funduszy różnego rodzaju, itp.
I takie państwo ledwo mogło sobie poradzić z obsługą długu. Zjednoczone Królestwo jeszcze raz zawędrowało w okolice tego zadłużenia – po II w.ś. - ale wtedy dług został po prostu wyinflacjowany i pożyczkodawcy otrzymali swoje należności w pieniądzu o zmniejszonej wartości. A Londyn był nadal już nie jedynym, ale ważnym ośrodkiem światowych finansów i rząd miał dostęp do tanich pożyczek we własnej walucie.
Przy tym porównaniu widać wyraźnie, że obecne zadłużenie większości państw świata, choć formalnie niższe niż brytyjskie wówczas, jest zwyczajnie niemożliwe do spłaty – bo po prostu sytuacja żadnego państwa nie jest, nawet w przybliżeniu, tak korzystna jak UK w 1815. Nawet piraci dzisiaj nie przejmują się banderą statku – podczas gdy wtedy atak na brytyjski statek był czymś pomiędzy samobójstwem a ludobójstwem własnego plemienia (RN pojawiała się szybko i marines dokańczali robotę). A co więcej, poza oficjalnym długiem publicznym jest stos dodatkowych zobowiązań. Wliczając je, spora część obecnie (wciąż) bogatych krajów ma zobowiązania przekraczające brytyjski dług z 1815 r.

Show me the note, motherfucker!

Taka była dokładnie i w całości treść maila, którą przykładny amerykański obywatel i właściciel domu wysłał do Wells Fargo (jednego ze "zbyt dużych by upaść” banków), po tym jak miesiącami byli (wraz z żoną) robieni w balona przy próbie zrefinansowania swojej pożyczki hipotecznej w ramach rządowego programu. Oczywiście „note” to zobowiązanie tegoż właściciela do zwrotu domu w wypadku niespłacania pożyczki. Efekt przeszedł wszystkie ich oczekiwania. Mail był wysłany w nocy, a następnego dnia rano zadzwonił urzędnik bankowy i poinformował, że są zakwalifikowani do programu, właściwie z datą wsteczną – tj. bank nie będzie się domagał zaległych płatności (ponieważ płacili ratę jakby była obniżona), a wszystkie dokumenty będą gotowe do 1 listopada. Jest to ze strony amerykańskich banków w obecnym stylu ich działania rzecz absolutnie niespotykana. Dalej – urzędnik bankowy sam ich szukał i chciał jak najszybciej dojść do porozumienia- choć wcześniej otrzymali (po podpisaniu umowy!!) informację, że się nie kwalifikują.
I o co chodzi – jeśli pożyczka będzie zrefinansowana właściciele podpiszą nowy kwit a o stary już nie będzie po co się pytać. Można w takim razie założyć z prawdopodobieństwem bliskim pewności, że aktualny kwit nie istnieje lub jest nieważny, a Wells Fargo nie jest w stanie go pokazać i jakiekolwiek pieniądze zobaczy tylko dlatego, że właśnie ci przykładni obywatele uważają, że powinni zapłacić. 
Wygląda na to, że przynajmniej w tym konkretnym wypadku spokojna prośba o wykazanie legitymowanego prawa banku do hipoteki domu okazała się skuteczna.

Ile wynosi deficyt budżetowy?- cz.1

Niestety prosta odpowiedź na to pytanie – brzmi „nikt tego nie wie”. Część powodów jest oczywista – obligacje rządowe są emitowane w różnych walutach, których kurs zmienia się co sekundę, bony skarbowe o krótkim terminie wykupu zmieniają obraz sytuacji regularnie, a krótkoterminowe pożyczki podmiotów sektora publicznego często w ogóle nie uwzględniane w jakikolwiek sprawozdaniach. Przyjmijmy zatem, że 100 miliardów złotych w 2010 r., które się wymsknęło ministrowi finansów jest kwotą mniej- więcej prawdziwą. Patrząc co prawda na ZUS, działalność samorządów wielkich miast i wszelkiego rodzaju przystawki okołobudżetowe przypuszczam, że jest to nadal mocno zaniżona kwota, ale niech tam.
W te 100 mld wchodzi oficjalny deficyt samorządów, ale skoro samorządy są prawie w całości finansowane transferami z budżetu – można traktować je jak część budżetu państwa. Dodatkowym argumentem może być to, że wpadanie miast w spiralę długu jest spowodowane w dużej części zmniejszaniem dotacji i dokładaniem ustawowych obowiązków. Oczywiście, gminy oprócz dotacji, udziałów w podatkach państwowych i prywatyzacji, mają też własne dochody podatkowe – ale są one na tyle niewielkie, że nie zmieniają obrazu sytuacji.
A teraz druga strona równania – nie żadne PKB, do którego się zwykle porównuje dług, tylko dochody budżetu. Dlaczego tak? Dług nie będzie spłacany z jakiegoś mitycznego PKB, tylko z tego co państwo jest w stanie zedrzeć z podatników – czyli właśnie istotne są dochody budżetu. I to dochody podatkowe – olejmy dochody z prywatyzacji – one się w pewnym momencie skończą, i to zakładam, że oddawać będzie trzeba jak już nie będzie co sprzedawać.
Otóż dochody podatkowe planowane na 2010 rok wynoszą 223 mld złotych.
Obetnijmy parę zer po obu stronach i mamy gospodarstwo domowe, które zarabia rocznie 22,300 złotych, wydaje wszystko i dodatkowo pożycza 10 tys złotych rocznie, aby pokryć wydatki, wyprzedając przy okazji posiadane gadżety na 2500 zł. Fajnie się tak żyje – aż do bankructwa, bo po paru latach takiego życia naprawdę nie da się tego oddać.
Kot w Gołębniku pisał niedawno cykl artykułów o możliwych oszczędnościach i jak zrównoważyć budżet – tylko opierał się na innych liczbach.
Należy do tego jeszcze dołożyć fakt, że w bredniach lorda Keynesa jest ziarno prawdy – dług stymuluje gospodarkę. Każda złotówka wydana przez budżet wraca w sporej części w postaci podatków. Jeśli przyjmiemy (bardzo ostrożnie), że jest to tylko 40%, oznacza to też to, że kończąc od jutra zadłużanie Rzeczypospolitej, dochody budżetu zmniejszają się o 40 mld.
I teraz drodzy libertarianie policzcie co się da zrobić. Na mój nos realne pole manewru wymusza m.in. jedną rzecz- zrównoważenie budżetu Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Pod takim ładnie eufemistycznym określeniem ukrywa się albo drastyczna podwyżka składek ZUS (która z całą pewnością nie przyniesie wzrostu dochodów- czyli rozwiązanie nierealne), albo drastyczna obniżka emerytur. Oczywiście, jak zacznie się poszukiwanie oszczędności to w pierwszej kolejności przytną jak zwykle wojsko i policję – bo oni nie protestują, ale każdy kto mieszka obok lotniska wojskowego, wie, że odrzutowiec wojskowy na niebie stał się ostatnio bardzo rzadkim zjawiskiem – czyli najprawdopodobniej budżetu na szkolenie wojskowe już dawno nie ma. Nie sądzę, by dało się jeszcze dużo przyciąć. Molocha państwowej edukacji nie odpuszczą i z poważnych wydatków zostają tylko emerytury. Ale dotacja do FUS to oficjalnie tylko 37 mld. W rzeczywistości więcej – dochodzą jeszcze kwoty „refundacji składek OFE”, czy czegoś takiego i pewnie parę innych nieoficjalnych kanałów przelewowych. Podobno na wypłaty emerytur ZUS wyda w tym roku 102 mld złotych. Czyli powiedzmy, że bez dotacji emerytury muszą realnie spaść o połowę. A to nadal jest za mało. Rząd potrzebuje nie tylko zbilansować ZUS, ale zamienić go z powrotem w dojną krowę. Obniżka emerytur o 80, 90%? - możliwe. Ale to nie wszystko. ZUS także przestaje pożyczać – kolejne zmniejszenie wpływów podatkowych...
Ja osobiście nie widzę żadnej możliwości zrównoważenia budżetu państwa – realnego, bez przerzucania zobowiązań na gminy i fundusze celowe. W grę wchodzi już tylko bankructwo przez defaut lub hiperinflację. A mówimy o (naprawdę!!) jednym z bardziej odpowiedzialnych fiskalnie krajów Europy...
Podsumowując – skrajnie cynicznie. Nie jestem przeciwnikiem dalszego zadłużania rządu. Teraz to już jest problem wierzycieli.  

Walka o ogień

Historia homo sapiens może być też przedstawiona jako historia opanowywania kolejnych źródeł energii i wykorzystywania ich w celu poprawy jakości życia i prosperity naszego gatunku. Umiejętność wykorzystania drewna na opał pozwoliła naszym dalekim przodkom dostarczyć część energii niezbędnej do przeżycia w postaci nieprzyswajalnej w naturalny sposób i zmniejszyć ilość kalorii niezbędnych w pożywieniu – więc też zwiększyć gęstość zaludnienia terenów łowieckich. W następnej kolejności ludzie nauczyli się zwielokrotniać własną siłę wykorzystując do tego trawę (za pośrednictwem koni i wołów)- i znów wzrosło zaludnienie i jakość życia. Potem oczywiście energia wody i wiatru – to samo. I zawsze był ten sam schemat – wielkość ludzkiej populacji w miarę szybko dostosowywała się do zwiększonych zasobów i stabilizowała na poziomie pozwalającym na podstawowe przeżycie olbrzymiej większości populacji. Tylko w przejściowym okresie opanowywania nowych zasobów populacja mogła rosnąć, a ludzie żyć w warunkach łatwo dostępnej żywności i innych postaci energii.
Ciekawie zaczęło się dziać, kiedy ludzie dobrali się do zasobów prawie darmowej i pozornie niewyczerpanej energii kopalnej. Węgiel i ropa spowodowały początkowo to co zwykle – gwałtowny wzrost populacji i to jeszcze przy stale wzrastającym poziomie życia. Problem polega na tym, że homo sapiens uwierzył, że może pokonać ekologię i zawsze żyć mając do dyspozycji energii dużo więcej niż potrzebuje do przeżycia. Może się to udać tylko pod jednym warunkiem – wzrost ilości dostępnej energii będzie większy niż wzrost populacji. Wydaje się to yhmm.. mało możliwe. Powodem takiego powszechnego złudzenia jest zapewne fakt, że ludzie rozmnażają się niezwykle wolno (w porównaniu do innych gatunków) – co w połączeniu z nagłym powiększeniem niszy ekologicznej spowodowało właśnie to oderwanie.
Do punktu równowagi to z pewnością wróci, ale kiedy? Gdyby wzrost ilości dostępnej energii odbywał się w dotychczasowym tempie – to nie tak szybko. Ale – sądzę, że jesteśmy, lub niedługo będziemy świadkami spadku ilości energii dostępnej dla każdego z nas, więc nożyce zamkną się z dwóch stron.
To z całą pewnością będzie mało przyjemne, ale nieuniknione – chyba, że zdarzy się cud i naukowcy doprowadzą do zimnej fuzji albo czegoś w tym stylu i otrzymamy nowe źródło prawie darmowej energii.
Większym problemem będzie pozbycie się zabobonów o „klasie średniej”, „prawach kobiet”, „godnych emeryturach”, „powszechnej służbie zdrowia”, itp. To nie zostanie zmienione politycznie – po prostu wszystkie te głupie pomysły zbankrutują w starciu z pytaniem „co jutro na obiad?”
A dlaczego nie wspominam o żywności, pieniądzach, itd.? - po prostu to wszystko jest tylko pochodną energii – w dowolnej postaci. Mając jej nieskończone ilości możemy budować wielopiętrowe budynki i uprawiać w nich rośliny przy sztucznym świetle. Albo odsalać wodę morską i nawodnić całą Saharę. Nie mając energii – sorry, żywności jest mniej, stali i szkła śmiesznie mało a o samochodach zapomnijmy.
Zresztą jak przez całą historię ludzkości – będą bogaci, pewna grupa radzących sobie i cała masa żyjących na styk. Fizycznie na styk – wspominających dzisiejsze, dobre czasy. Piękny materiał społeczny do buntów, rozrób i wojen. Kryzys energetyczny i powszechne poczucie zbiednienia z cała pewnością wywoła kolejną ogólnoświatową awanturę – i to jak zwykle, walkę o cokolwiek co można spalić – tym razem w silniku.
Od strony finansowej punktem przełomowym będzie zapewne default polskiego rządu. Po tym nieciekawym wydarzeniu sporo się zmieni. Na szczęście lądowanie kraju nad Wisłą nie będzie tak brutalne jak Grecji czy Hiszpanii, ale też nieuniknione. Zresztą cała Europa pod względem ilości dostępnej energii na mieszkańca wygląda paskudnie...

NOTE: poszczególne tematy z tego posta będą rozwijane, a konkretnie: bankructwo polskiego rządu, ogólnoświatowy kryzys energetyczny i historia kryzysów energetycznych